Alfabet Futbolowego Globtrotera. L jak Lwów

Byłem tam trzy razy. Pierwszy raz w roku 1987, jedynie przejazdem z osiedlową wycieczką autokarową do Grecji.

Nie wiedzieć czemu, wybraliśmy się właśnie tamtędy, już na granicy gorzko tego żałując, gdy sowieccy (a więc wówczas w teorii zaprzyjaźnieni) kazali nam pić wodę z ogórków kiszonych, by sprawdzić, czy przypadkiem nie wywozimy z PRL wzbogaconego uranu pod warzywną przykrywką. Pamiętam tyle, że w całym mieście strasznie śmierdziało moczem, a pomnik Mickiewicza otoczony był jakimiś kartonowymi pudłami. Koszmar.

Kolejne wizyty to już czasy nowożytne. Najpierw, w 2007 roku za sprawę Mistrza Romana Hurkowskiego, wziąłem udział z Piotrkiem Belicą (pozdrawiam!) w rajdzie dziennikarzy ze Lwowa na Krym i z powrotem. Rajd odbywał się pod wiele mówiącym tytułem: „Droga na Krym  – problemy i perspektywy”, a pisałem o nim TUTAJ (ponoć nieważne, gdzie się pisze, a co?).

Żywa ostatnio była dyskusja o tematach kresowych (rocznica rzezi na Wołyniu) i być może była to kurtuazja, ale oprócz paru fanów Władimira Putina, nie spotkałem wtedy żadnego Ukraińca negatywnie nastawionego do Polski. O tym, że naszym narodom blisko do siebie, świadczy nawet hymn „sino-żółtych”. Zaczyna się od słów: „Nie umarła jeszcze Ukraina ani chwała, ani wolność”. Prawda, jak ładnie i jak podobnie do Mazurka Dąbrowskiego?

Dlatego rozumiem opinie podkreślające, jak wielką krzywdę wyrządzono nam, zabierając to miasto. Jednak należy pamiętać że Lviv jest również kolebką państwowości ukraińskiej, i w obecnej sytuacji jak mrzonki brzmią marzenia o odzyskaniu tych terenów. Bardziej sensowne jest takie wspieranie Ukrainy, aby nie pozwoliła się stłamsić Rosji. A jeśli uda się wciągnąć Ukrainę w struktury europejskie, będziemy do Lwowa jeździć jak do siebie, zresztą już jeździmy. Bilans przeważnie wychodzi na zero, dlatego gdybyśmy nie stracili Lwowa, prawdopodobnie nie zyskalibyśmy Gdańska, Wrocławia czy Szczecina. Najwięcej chyba zyskało to drugie miasto, do którego prawie w całości przeniosła się ocalała kadra przedwojennego Uniwersytetu Jana Kazimierza. Za to w Gdańsku i Szczecinie kopią dziś odpowiednio Lechia i Pogoń, nazwane tak na cześć swoich lwowskich, futbolowych przodków.

Zresztą, myślicie, że skąd się wziął pomnik Jana III Sobieskiego w Gdańsku na Targu Drzewnym? Niemce zostawiły? Raczej nie, ten pomnik został ufundowany przez miasto Lwów i stał na Wałach Hetmańskich w najbardziej reprezentacyjnym spacerowym ciągu Lwowa. Dziś miejsce to zajmowane jest przez pomnik ukraińskiego poety Tarasa Szewczenki. Gdy w 1944 roku Lviv zajęła Armia Czerwona, powstał pomysł, by Sobieskiego (zresztą jedynego polskiego króla pochodzącego z okolic Lwowa) przerobić na… Bohdana Chmielnickiego.

Jak już jesteśmy na kresach, widzę pewną różnicę między Lwowem i Wilnem, które ma dla Litwinów niepomiernie większe znaczenie. Na marginesie, nie wiem, czemu nasi rządzący tak spieszyli przepraszać Litwinów za transparent wywieszony przez kibiców Lecha? Napiszę tak, żeby zrozumieli, bo w rządzie i innych przybudówkach siedzą przeważnie prostacy – może byśta się rodakami, którzy są na Litwie, zainteresowali, bo słyszałem, że mają tam naprawdę „ciekawie”.

We Lwowie było tak fajnie i tylu super ludzi poznaliśmy, że gdy rok później, w 2008 właśnie tam odbywał się mecz towarzyski między współgospodarzami Euro 2012, nie mogło mnie zabraknąć wraz z wesołą kompaniją (i jednym kolegą, którego zawinąłem właściwie z ulicy w Gdyni: „Byłeś kiedyś we Lwowi? Albo chociaż na meczu? Nie? To teraz będziesz”).

foto_1_kadra

Mecz zakończył się naszą porażką 0:1, a najgłośniej było o tym, co wówczas murawy nawet nie powąchał, czyli Arturze Borucu, który z Dariuszem Dudką i Radosławem Majewskim ruszyli w miasto. A może tankowali w hotelu? Już nie pamiętam, ale jeśli wybrali drugie z tych rozwiązań, to fatalnie, bo „gdzie jest na świecie tak dobrze, jak tu?”, zgodnie z tym jak śpiewali Szczepcio i Tońcio, najsławniejsi baciarzy, bez których nie byłoby przeboju „Tylko we Lwowie” oraz jakże prawdziwego powiedzonka: „Pijak pije, pijak ma, pijakowi Pan Bóg da”. Co racja, to racja.

Wówczas, w 2008 roku gruzińskie flagi były we Lwowie wszechobecne. Kolega z Dynama Kijów opowiadał mi, jak Rosjanie nie przepuścili przez granicę kilku autokarów z kibicami jadącymi na mecz eliminacji do Ligi Mistrzów ze Spartakiem w Moskwie. Traf chciał, że zatrzymane autokary miały w oknach flagi Gruzji. Tak się składa, ze im któryś kraj jest położony bliżej Rosji, tym większe poparcie dla Gruzinów. Różne mądre głowy na zachodzie Europy mówią o łamaniu praw Osetyjczyków czy Abchazów przez Saakaszwilego. Ci, którzy mają Rosję bliżej, wiedzą, że nic a nic się nie zmieniła. Za cara, za bolszewików i teraz za Putina to była i jest ta sama imperialna Rosja, która nie może żyć bez mieszania się w sprawy bliskiej zagranicy.

Może to banał, ale słowa nie oddadzą klimatu tego miasta: Semper Fidelis, Zawsze Wiernemu Rzeczypospolitej. Co roku cierpię, że mija kolejne lato bez wizyty w tym mieście, bo „gdybym się kiedyś urodzić miał znów, to tylko we Lwowi”.

A więc (wiem, że tak się nie powinno zaczynać zdania, ale jesteśmy na Wschodzie), na zakończenie parę liter lwowskiego alfabetu, który w 2008 roku popełniłem na jednym z portali. Taki jakby alfabet w alfabecie, wiecie, rozumiecie…

J jak Pani Jarosława, u której spaliśmy przy ulicy Krakowskiej, tuż przy Rynku. Bardzo przyzwoicie i za bardzo przystępną cenę. Jak ktoś chce namiary, to proszę śmiało, tylko nie wszyscy naraz. Nasza gospodyni, nienaganną polszczyzną, zaproponowała rozwiązanie kwestii pobytu rosyjskiej Floty Czarnomorskiej na Krymie. Terytorium, bądź co bądź, ukraińskiego. Otóż, jej zdaniem, najprościej byłoby zaprosić na Krym… flotę amerykańską! Prawda, że proste? Najprostsze rozwiązania bywają często najskuteczniejsze. Poza tym na literę „j” są moi serdeczni kijowscy druzja, Jarosław i Jura, których chciałbym w tym miejscu pozdrowić i bardzo podziękować za przyjęcie.

K jak Kordon, czyli po ukraińsku granica (patrz również litera „ż”). W drodze powrotnej spędziliśmy tam długie sześć godzin. I tak mniej, niż prorokował jeden ze stałych bywalców tej turystycznej atrakcji dla masochistów, który przewidywał postój na godzin 10. Jeśli się zastanowić, to jest nieludzkie w XXI wieku spędzać czas w ten sposób. Jako że jest to granica Unii Europejskiej, kontrola musi być dokładna. W teorii, bo w rzeczywistości całe sprawdzanie to jedynie parę minut, reszta to stanie w różnych kolejkach. Z naszych obserwacji wynika, że całą zabawę spowalniają polscy celnicy, po to, aby zniechęcić ukraińskie „mrówki” przewożące papierosy i wódkę.

N jak Niesmaczny Andrij. We Lwowie nie zagrał, a szkoda, bo to piłkarz posiadający chyba najfajniejsze nazwisko z graczy ukraińskich. Niesmaczny był podporą ukraińskiej defensywy podczas jakże udanych dla Ukrainy mistrzostw świata 2006. Jako niesmaczne były traktowane nasze pytania, czy może Taras Szewczenko (ukraiński wieszcz) i Andrij Szewczenko są jakoś spokrewnieni. O tym ostatnim już przed środowym meczem mówiono w lokalnej TV, że zmienił barwy klubowe i wraca z Chelsea do Milanu. Reszcie kontynentu obwieszczono tę nowinę dopiero w sobotę. Myślałem, że Ukraina ma czas różny od środkowoeuropejskiego o godzinę, a nie o trzy dni. A może Szewczenko wpadł w międzyczasie w jakąś lukę czasową?

1

P jak Puzata Chata, czyli ukraińska sieć restauracji, nieco przypominających nasze bary mleczne, w których serwowane są tradycyjne potrawy tego kraju. Naprawdę gorąco polecam! Tanio i bardzo smacznie, a w dodatku cała obsługa ubrana jest w stroje ludowe. Zupa to rzecz jasna ukraiński barszczyk. Poza tym z zup do wyboru była jeszcze solianka, rosyjski przysmak – dosyć dziwne zestawienie cytryny, oliwek, kiszonych ogórków, cebuli, czosnku, śmietany i wielu jeszcze innych składników. W Pyzatej Chacie, i w ogóle na Ukrainie, typowe jest jedzenie na śniadanie rzeczy tłustych i ciężkich, takich, które u nas je się na obiad. Kołbasa, ziemniaki, makaron, pierogi ruskie (wareniki), kotlety ziemniaczane (zwane… moskalami) – to wszystko już o ósmej rano. Do tego, rzecz jasna, piwo: we Lwowie – Lwiwskie, w Kijowie – Obołoń.

R jak Rynek, czyli Rynok. Centralny punkt miasta, wspaniałe, mimo że trochę zaniedbane miejsce. Rynek był źródłem nocnych nieporozumień. Gdy pytaliśmy miejscowych, jak dojść na Rynek w nocy, ci zdziwieni pytali z niedowierzaniem: Rynek? Targ? Produkty? O tej porze? W ogóle język ukraiński jest pełen niespodzianek. Duży hamburger to gamburgier huliwier. Aryjski zbrodniarz z wąsem to Adolf Gilter. Urlop to odpust, a jak coś jest zamknięte, to mówi się, że jest zakryte, dużo znaczy bohato itd. Ale w miarę upływu czasu i wypijanego złocistego napoju bogów konwersacja stawała się łatwiejsza. Wbrew stereotypom lokalny język zdecydowanie bardziej przypomina nasz niż rosyjski czy, jak mówią Ukraińcy, moskalski. Myślę, że po tygodniowym pobycie spokojnie mógłbym starać się o certyfikat potwierdzający znajomość tamtejszej mowy.

foto_5_czarna_kamienica

U jak UPA, czyli Ukraińska Powstańcza Armia. Organizacja owiana złą sława w naszym kraju, i poniekąd słusznie w związku z jej wyczynami na Wołyniu. W pewnym momencie funkcjonowała nawet nierozłączna zbitka: „bandy UPA”. Nie mnie oceniać rolę UPA, w każdym razie Ukraińcy traktują ją jak my Armię Krajową – jako ostoję oporu przeciw czerwonej zarazie. Nie było sensu psuć atmosfery i spierać się o UPA z ukraińskimi gospodarzami, którzy zabrali nas do partyzanckiej knajpy przy Rynku, pełnej wojennej gadżetów. Wejścia pilnuje partyzant z pepeszą, a żeby wejść, trzeba podać tajemne hasło. Dla ułatwienia dodam, że tym hasłem nie jest „Jeszcze Polska nie zginęła”. Ale blisko.

Ż jak żopa. Stojąc dobre parę godzin w strefie granicznej, gdzieś pomiędzy Rawą Ruską a Hrebennem, ktoś z naszej ekipy przypominał sobie rosyjskie powiedzenie, że „czuje się jak w czarnej żopie”. Nigdy nie byłem, ale to musi być podobne uczucie.

Maciej Słomiński