Alfabet Futbolowego Globtrotera. U jak Ulster

Na wyjazd na mecz w eliminacjach MŚ między Irlandią Płn. a Polską do Belfastu byłem tak najarany, że już w 2008 roku, czyli 12 miesięcy przed meczem, zdecydowałem się zrobić mały rekonesans na zielonej wyspie.

Gdzieś w podświadomości siedziała zasada inżyniera Mamonia, któremu podobają się tylko te melodie, które już gdzieś słyszał. Starałem się, aby wszystko odbywało się według tego samego rytmu, co rok wcześniej.

Śniadanko w Cork
Wylot do leżącego na południu Republiki Irlandii Cork nastąpił już we wtorek. Mecz w sobotę, więc czemu tak wcześnie? Lecieliśmy na mecz piłkarski, dlatego trochę czasu trzeba przeznaczyć na aklimatyzację. Polska pożegnała nas zamiecią śnieżną, a Irlandia powitała wiatrem urywającym głowę. Jednak na zielonej wyspie w marcu dużą przewagę nad czapkami i kurtkami mają krótkie rękawki, a czasem wręcz krótkie spodenki. Jak się miało okazać, do wszystkiego można się przyzwyczaić, tak jak do codziennego wstawania o świcie do pracy.

Od razu po przylocie zaczęły się nocne Polaków rozmowy: wracać, nie wracać? Nie wiem, ja bym wracał. I wróciłem.

Nazajutrz, z samego rana english (tu nazywane irish) breakfast, czyli to, co w wyspiarskiej kuchni najlepsze razem na talerzu: posadzone jajko, fasola, bekon, tosty, pomidor i kiełbasa, o której smak trwały spory do samego końca wyjazdu. Tak samo o to, czy grzyb to roślina, czy zwierzę? A może owad?

Resztę czasu w Cork poświęciliśmy na intensywną eksplorację lokalnych pubów. Rzadko dało się zauważyć osobę płci pięknej w tych przybytkach. Nic dziwnego, kobiety otrzymały prawo przebywania w barach dopiero w roku 1979. Może się jeszcze nie przyzwyczaiły?

Irish coffee w Cobh
Nie mogliśmy podarować sobie też wizyty w nadmorskim Cobh. Polecam: bardzo sympatyczne, spokojne miasteczko, a po dwóch irish coffee to w ogóle jest jak w raju.

Jest też Muzeum Titanica, bo to stąd słynny statek zabrał ostatnich pasażerów, zanim zatonął. Zresztą chyba każde miasto w Irlandii i Wielkiej Brytanii ma takie muzeum. Wystarczy byle pretekst. Tutaj wyprodukowano kawałek steru Titanica – i jest muzeum. W tej wsi przejazdem była kuzynka trzeciego kucharza (który ostatecznie nie popłynął) na Titanicu – potrzebne muzeum. Itd.

Dublin i Doda
W końcu w piątek ruszamy na północ. Zatrzymujemy się w Dublinie, u koleżanki z dzieciństwa, która akurat obchodziła urodziny. Po odśpiewaniu „Sto lat!, okazuje się, że jedna ze współlokatorek pochodzi z Ciechanowa i jest koleżanką z przedszkola samej pieśniarki Doroty!

Jakie to szczęście, że zamiast łazić po mieście śladami bohaterów „Ulissesa” Jamesa Joyce’a, spotkaliśmy akurat ją! Tym bardziej, że teraz pewnie z 10 milionów Polaków przyznaje się do znajomości ze słowiańską królową muzyki, a nasza nowa znajoma zna ją naprawdę. Nie będę podawał jej namiarów ani imienia, bo zaraz zaczną pod jej domem ustawiać się pielgrzymki fanów, zresztą nie jestem do tego upoważniony.

Powiedzmy, że ma na imię Recesja, bo gdzie się nie pojawi, zaraz wybucha kryzys. Była już w Islandii, potem w Irlandii, dlatego lojalnie ostrzegam mieszkańców Wielkopolski, że Pani Recesja wraca do Poznania.

Belfast nocą
Wieczorem docieramy w końcu do stolicy Irlandii Północnej. W hostelu sporo naszych. Na szczęście mamy ze sobą socjologa, który dokonuje szybkiej analizy i podziału spotkanych kibiców na dwie grupy.

Pierwsza grupa, stanowiąca większość, to ważący ponad 100 kg rodacy w koszulkach (z białym orłem, ale często też klubowych) reprezentujący destrukcyjną, dziką siłę. Druga jest bardziej subtelna: z przyczajki dyryguje wydarzeniami, bez szalików, często w ciemnych okularach.

W pubie w centrum miasta nie życzyli sobie biało-czerwonych szalików, a wielu chłopaków wyglądało jak z dokumentalnych filmów o chuliganach piłkarskich z lat 80. A może właśnie niechcący wdepnęliśmy na plan jakiegoś filmu? To jednak działo się naprawdę, dlatego nie należy zbyt głośno wyznawać swej miłości do Artura Boruca i Jana Pawła II. Przynajmniej nie tutaj.

Widać, że miasto wiele przeszło i sytuacja po ostatnich akcjach Prawdziwej IRA, czy kto tam stoi za zamachami, jest napięta. Po ulicach, po których hula wiatr, jeżdżą opancerzone wozy przypominające te z filmu „Ghostbusters” („Pogromcy duchów”). Pojazdy pod podwoziem mają kraty, żeby nikt nie włożył butelki z benzyną pod spód.

1a_crimestoppers

Osobiście wolę właśnie takie miasta z charakterem. Co to za sztuka pojechać do Rzymu, Kopenhagi czy Londynu? Wszędzie to samo. Prawdziwe wyzwanie to wybrać się do Mostaru, Krosna czy właśnie Belfastu. Zresztą pojechać to nie sztuka, sztuką jest żywym wrócić.

Belfast w dzień
Wreszcie dzień meczu. Powoli zaczynamy wszystko ogarniać i przyzwyczajać się. Nawet wiatr przestaje przeszkadzać. Jedynie w celu ochrony oczu przydałyby się ciemne okulary. Wychodzi na to, że jednak należymy do drugiej, mniej licznej grupy kibiców.

W drodze na katolicką ulicę Falls Road rzuca się w oczy surowy charakter miasta. Wygląda jak Detroit. Nigdy nie byłem, ale widziałem raz dokumentalny film na Discovery.

W międzyczasie mijamy Redaktora Szpakowskiego. Nie jest sztuką zrobić sobie zdjęcie z Panem Darkiem, prawdziwym rarytasem jest mieć zdjęcie parę godzin później dokładnie w miejscu, gdzie stał Szpakowski. Tak właśnie zrobiliśmy po meczu.

Po drodze sklep dumnie prezentujący kusze na sklepowej wystawie. Jeszcze tylko wizyta w siedzibie Sinn Féin, żeby opłacić roczną składkę i podbić legitymację członkowską. Tyle strawy dla ducha.

Żeby dogodzić ciału i podniebieniu, trzeba zjeść fish and chips. W pubie na Falls lądujemy wczesnym południem. Wszyscy w koszulkach Irlandii, Celticu, i nawet jeden rodzynek w koszulce Polski. Zewsząd życzenia powodzenia, zaproszenia na pomeczową imprezę oraz wręczają śrubokręt. Po co? Żeby protestantom zrobić kuku. Nie trzeba być fizykiem jądrowym, a jedynie pobieżnie znać historię konfliktu w Ulsterze, żeby wiedzieć gdzie będzie się mile widzianym w Belfaście.

P1020394

Wiara łączy, a wszyscy na Falls są katolikami. Pytanie tylko, w której z ewangelii wyczytali, że już od sobotniego przedpołudnia trzeba siedzieć w pubie i pić piwo?

Nie byliśmy świadomi, co działo się na mieście przed meczem; my nie mieliśmy żadnych problemów. Miejscowi coś tam krzyczeli do nas na moście koło stadionu, na szczęście nie daliśmy się sprowokować. Na szczęście dla nich.

Mecz
Ten każdy widział, dlatego nie będę czytelników katował przesadnie. Pytał mnie taksówkarz po powrocie do Polski: czemu zszedł Jeleń? Dlatego że nikt nie jest w stanie wytrzymać 90 minut, jak się kopie w jego kierunku piłki z czuba przez cały mecz. Co miał zrobić – pytam? Przyjąć piłkę lecącą 100 km/h, trzy metry nad głową, zakręcić obrońcami i strzelić. Dobre sobie, nikt tak nie zrobi, nawet po zgrupowaniu na Syberii. Raz dostał dobre podanie i strzelił. Jak to mówi jeden znajomy: biegać to mogą konie na Służewcu. W piłkę gra się głową.

Już nawet pal sześć gol samobójczy i „występ” Boruca (który zrobił protestanckim kibicom chyba najlepszy prezent w ich życiu, a nam wcześniejszy Prima Aprilis), ale to już nawet nie chodzi o skład drużyny i decyzje personalne. Nie chodzi też o odpowiednie spreparowanie murawy pod gospodarzy, jak czasem robi się z nawierzchnią w polskiej lidze żużla. Główne pytanie dotyczy strategii na ten mecz.

Widać było, że nasi od pierwszej minuty chcieli grac górą. To był pomysł na granie Don Leo? Chciał przebić drwali z II i III ligi angielskiej graniem długą piłką? Dobre sobie. Geniusz za 50 tys. euro miesięcznie.

Kibice
O wiele „ciekawiej” było na trybunach. Gospodarzom dobrze szło, złapali dobrą interakcję z kibicami, i chóralny doping robił wrażenie. Stadion w starym stylu i pieśni też się niosły jak w legendarnych latach 70. i 80. na Wyspach. Nawet sędzia został trafiony monetą, czyli można odhaczyć wszystko, co powinno dziać się na meczu. My też trochę pośpiewaliśmy, a hitem była odśpiewana już po ostatnim gwizdku „Stokrotka”. Czymś trzeba się było zająć, gdy trzymali nas godzinę po meczu na stadionie.

Podczas zadymy w przerwie spotkania dało się wyróżnić dwie taktyki walki. Nasi rodacy preferowali raczej ciosy z obrotu, a miejscowi wyciągali naszych z tłumu, niejako do niewoli, i tam robili im kuku.

Ostre protesty tubylców wywołał nasz kibic trzymający flagę éirígí. Nie wiedział biedak, że to właśnie to ugrupowanie stoi za zamachem na bazę brytyjską, w którym został ranny polski dostawca pizzy. Ten z flagą pewnie nie wie, jaka jest różnica między IRA a Iraklisem.

4_eirigi

Jacek Kurowski
W niedzielę rano na lotnisku czuliśmy się, jak byśmy oglądali telewizję śniadaniową. Tylu sławnych ludzi, że aż się niedobrze robiło.

Rozumiem, że są kibice chcący mieć zdjęcie z Borucem, Lewandowskim czy Krzynówkiem (ich sprawa), ale czemu chcą dzieciom życie popsuć?

5_gwiazdy

Jacek Kurowski z TVP pocieszał piłkarzy, że straty nie są duże. A jakie mają być po pięciu meczach? Trudno, żeby to było 20 punktów. „Na pierwsze miejsce mamy szanse marne, a na drugie dość spore” – to są ludzie którzy mają się znać na piłce, biorący za to pieniądze? Czy oni oglądali mecz? Czy nasi choć jedną dobrą akcję zrobili? W sumie są szanse na awans, jeśli wygramy z San Marino, a potem San Marino wszystkich ogoli do końca. Niemożliwe? Jak nie, jak tak?

6_medrcy

Konsekwencje
Dla kopaczy – żadne. Jak zwykle. Dla polskiej społeczności w Belfaście… Nie będą mieli łatwo z tamtejszymi blokersami po wyczynach naszych rozrabiaków. Dla fanów reprezentacji Ulsteru – byli nieźle wydygani jeszcze przez parę tygodni bo jeden z lokalnych szmatławców napisał, że polscy chuligani zostali w Belfaście i będą na miejscowych czyhać jeszcze długo. Strach ma wielkie oczy.

Konsekwencje dla mnie? Z dzisiejszej perspektywy może się wydawać, że trzeba być ciężko chorym na głowę, żeby zapłacić 270 zł za bilet na mecz w eliminacjach MŚ pomiędzy Irlandią Płn. a Polską. Pod stadionem byli chętni, żeby te bilety odkupić za grubo ponad 200 funtów. Trzeba było sprzedać.

7b_bilet (1)

Tak to już bywa na tego typu wypadach, że mecz okazuje się jego najgorszą częścią, za to na brak innych atrakcji nigdy nie można narzekać. Podróże kształcą.

Maciej Słomiński