Alfabet Futbolowego Globtrotera. W jak Wschód (czyli Grodno)

Uwielbiam jeździć na Wschód. Może nie aż do Phenianu czy Ułan Bator, to już by była trochę przesada, bo jednak wschodnie rubieże naszej ojczyzny jak najbardziej wystarczą…

Ludzie tam bardziej uczynni, w sercach jakoś niewinni, czas płynie wolniej, powietrze czystsze, żarcie smakowitsze. Co prawda oparte na ziemniakach, w końcu zabór rosyjski, ale takich pyr to nawet w Pyrlandii nie dają. A tak bardziej serio – może dlatego tak mnie dobrze na wschodzie, bo my wszyscy w większości ze Wschodu. Gdańsk to Wilno, Wrocław to Lwów i można by wymieniać…

Wymyśliłem nawet hasło wyborcze dla potencjalnego kandydata startującego do czegoś ze wschodu: „Słońce wschodzi na Wschodzie”.

Dlatego, gdy pewnego ranka marzyłem o orientalnej wycieczce, przypomniała mi się ekskursja sprzed 17 lat do Grodna, które zresztą jest miastem siostrzanym Kaliningradu, do którego miałem się wybrać wraz z piłkarską kamandą mojego syna, ale sorry taki mamy klimat i zostało to odwołane.

Wtedy w Grodnie nie było akcentów piłkarskich, oprócz jednego małego, na sam koniec. Był rok 1997, początek drugiego roku studiów, kolega z socjologii zaczepił mnie:

– Co robisz?
– Jak to co? A co mam robić? Jak zwykle nic….

No to skrzyknęliśmy się w parę osób i jedziemy. Ten (niedoszły) socjolog miał tam ciocię, ale jaka była ich relacja rodzinna, tego do dziś nie wie nikt. Długa droga pociągiem do Kuźnicy Białostockiej, pieszo przez granicę, a tam trzeba było sobie przypomnieć język rosyjski, co go w szkole podstawowej się człowiek uczył.

– Kak twaja familia?
– Haraszo…

Celnik złapał się za głową, ale nic jedzie dalej…

– Wałczery u was są? A?
– A jak panie władzuchna, świeżuchne!

Jeden kolega, niejaki „Ostry”, dojechał nieco później, do pociągu z granicy do Grodna wsiadł bez vouchera i w efekcie na stacji docelowej wysiadał otoczony panami pogranicznikami w ogromnych naleśnikach na głowach. Zresztą temat naleśników przewijał się non stop.

Trafiliśmy akurat na dzień milicjanta czy coś w tym stylu, u władzy był już Baćka Łukaszenka, więc może dlatego po ulicach dumnie przechadzali się mundurowi w co najmniej czterech rodzajach naleśników. Aha, w TV oczywiście od rana do nocy trwała akademia ku czci. Może rewolucji październikowej, jako że był to listopad? Nie pomnę teraz już….

2

Za II RP, Grodno to wcale nie były Kresy Kresów, jak Stanisławów. Dalej na wschód były jeszcze województwa: nowogródzkie, poleskie, wileńskie i wołyńskie (wcześniej zabór rosyjski) oraz lwowskie, stanisławowskie i tarnopolskie (wcześniej zabór austriacki). Czyli aż siedem z 16 województw było położone bardziej peryferyjnie.

Wreszcie Grodno, czy też Hrodna jak mawiali miejscowi. Jeszcze za II RP był to silny ośrodek piłkarski, w doskonałej książce Jerzego Górki wyczytałem, że mocno rywalizujący z sąsiednim Białymstokiem.

6

A miasto? No cóż, pół wieku ZSRR nawet z Paryża zrobiłoby miazgę. Wyglądało to jak Polska wczesnych lat 80. albo i wcześniej. Miejscową walutę, czyli „zajczyki”, kupiliśmy na PKS-ie. Facet trzymał penge pod ruskim Playboyem, a kurs diametralnie różnił się od oficjalnego.

Oczywiście jak to polscy turyści za granicą (szczególnie wschodnią) zachowywaliśmy się jak paniska, wybierając z postoju taksówek najstarszą Wołgę. Za 2 dolary (!) szofer był do dyspozycji przez cały dzień. A jak trochę za bardzo popiliśmy na zakończenie pobytu i trzeba było na granicę gonić taksówką, facet powiedział: „dajcie 10 dolarów, to dowiozę was do samego Gdańska”.

1

Było nas zbyt wielu chłopa, żeby stacjonować u tej ciotki, a więc do hotelu. A hotel ten to była „Gastinnica Turist”, czyli rodzaj bloku przerobionego na hotel pośród dziesiątków innych bloków. Meldujemy się, ledwo siadamy w pokojach, dzwoni telefon. Hmmm… co to może być? A tam pani z recepcji, mieszanką rosyjskiego i polskiego:

– Malcziki, wy nie chacieli z dziewoczkami poigrać?
– Może patom, na razie mamy jakieś 5 litrów wódki do wypicia.

Trochę nadrabialiśmy miną, bo to nie była wódka, a samogon załatwiony od tej ciotki-klotki.

W sklepach bowiem wódki niet. W ogóle nie było prawie nic, poza kompotem truskawkowym sprzedawanym w 5-litrowych szklanych baniakach. Kupiliśmy parę tych baniaków jako popitkę i rzucaliśmy nimi nawzajem, złapać nie było łatwo, bo tam gdzie byliśmy zakwaterowani na drogi zapomniano wylać cement. Szło się więc polnymi ścieżkami między blokami, a że była jesień to po kostki w błocie. Ale było wesoło przynajmniej.

Ten kolega co nas tam zawiódł miał tam rodzinę i całkiem sympatyczną kuzynkę. Do tego bystrą…

– Czemu Wy ciągle mówicie „kurwa”?
– Hmm w sumie, kurwa, to nie wiem?

Kuzynka mocno przyzwyczajona do sowieckich realiów przepiła nas wszystkich i poszła w miasto, a my zmęczeni podróżą posnęliśmy jak noworodki.

4

Następnego dnia dotrzymaliśmy jej kroku i zaraz na pobliską dyskotekę w środku betonowej dżungli.

A tam na ścianach Will Smith i Tommy Lee Jones ze zgrabną cyryliczną inskrypcją „Tańcujem s mien in blek”. Jeden kolega zapalił papierosa, nie wolno było, więc zaraz jakiś OMON-owiec z giwerą wpadł i dość kategorycznie nas wyprosił. Co kraj to obyczaj…

Co tam się jeszcze działo? Byliśmy nad Niemnem i poczuliśmy się niczym w „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej.

7

Oczywiście jeszcze złożyliśmy tej ciotce wizytę. Ugościła nas kartoszką i spirytusem…Leciał raczkujący wtedy Polsat. Aha, ta ciotka okazała się prenumeratorką polskiego czasopisma „Wróżka”. Każdego z nas obejrzała, zdiagnozowała. Przy mnie stwierdziła, że dobrze mi z oczu patrzy. Trzeba jej przyznać, że dobrze znała się na ludziach…

Potem powrót do Gastinnicy, autobusem, który ani na zewnątrz ani wewnątrz nie miał świateł, biedni ludzie w uszankach i kaloszach, większość z petem w złotych zębach. Nie wyglądali jakby mieli zaraz wzniecić rewoltę przeciw Baćce.

Wreszcie do domu, ileż można pić? W okolicach dworca ZOO, a dalej plakat zapraszający na mecz piłkarski.

3

Kolega Janusz literuje cyrylicę: „Heman Grodna. Aha, He-man jak w tej bajce”. Neman jak Niemen! Rzeka, ty ciołku! Ale Januszowi trzeba wybaczyć, pół życia spędził w US&A. Jakie piętno to na nim zostawiło, przekonałem się cztery lata później. Parę dni po ataku na World Trade Center spotkałem go w Gdyni, na ulicy. Przyrzekał, że trzyma stronę Osamy. Od tamtej pory go nie widziałem…

Podróż minęła w try miga, ledwo do pociągu wsiadłem i jak kawka padłem. Obudziłem się w Gdańsku-Oliwie, czyli jeden przystanek od domu.

Maciej Słomiński