Angielski Triathlon Piłkarski

Marszruta obejmowała kolejno: Bramall Lane, Loftus Road, wreszcie Stamford Bridge.

Początkowo w tym terminie miałem lecieć z żoną do Izraela, by złapać trochę słońca, uczcić kolejną rocznicę, odpocząć od dzieci (kolejność przypadkowa), ale loty odwołali, więc wymyśliłem alternatywę na ten czas. To znaczy ona została w domu (cóż za pech), a ja się wybrałem do ojczyzny futbolu. Co prawda taka wycieczka to mało ambitna dziecinada, jak wypominał na śp. Futbolnecie wylewający dziś żółć na Twitterze pewien redaktor, radząc pojechać do Brazylii i tam wtopić się w społeczeństwo, ale jednak ja lubię jak nic innego te wyspiarskie klimaty, na których się wychowałem.

STEEL CITY DERBY
„Jedyne, co mam, to złudzenia, że mogę mieć własne pragnienia”, śpiewał – nie, nie znany piłkarski ekspert Norbi, a jego krajanie z Olsztyna, grupa Czerwony Tulipan. No więc (tak się nie zaczyna zdania, ale i tak mało kto czyta) zawsze marzyłem, by zobaczyć derby Sheffield. Właściwie nie wiem czemu, być może dlatego, że mają tam siedzibę dwa kluby, które można zaliczyć do kategorii upadłych gigantów (a to chyba moja ulubiona kategoria), a może dlatego, że Sheffield nosi przydomek „Steel City”, co znaczy, że jak grają United i Wednesday, lecą wióry do kwadratu, w końcu od klasy robotniczej to wszystko się zaczęło. Darek Kimla w swym derbowym cyklu skupił się na tym, co jest solą futbolu, nie wiem, co nim kierowało, ale trafił w dychę. Gdy tłuką się w mieście postindustrialno-przemysłowym (szkoda, że nie piszę po niemiecku, bo my można z tego zrobić jedno słowo) to będzie coś po angielsku można nazwać rough, czyli: nieokrzesany, szorstki, znaczy po naszemu powinno być „grubo”.

1

Grubo było już w samolocie do portu Leeds/Bradford, sąsiadka z dzieckiem przez pół drogi opowiadała, co będzie działo się przy lądowaniu w najwyżej położonym brytyjskim lotnisku. Faktycznie trzęsło delirycznie, a strach potęgowały chmury o kolorze mleka, które Brytyjczycy dolewają do herbaty. Jakoś się udało, na miejscu czekał Franky z Hearts i popędziliśmy na miejsce derbowej zbiórki w Rotherham. Tam też mają drugoligową drużynę, ale jednak większość kibicuje Blades, czyli Sheffield United. Ci byli faworytem, będąc o wiele wyżej w tabeli, ale jak mówi porzekadło: w takich meczach teoria idzie na bok – rywale z Wednesday nie byli bez szans, mimo że przegrali cztery kolejne spotkania. Sami kibice United przyznają, że to ich wrogowie są większym klubem, jednak szydzili wciąż z tego, że ci określają siebie mianem massive. Może chodzi o Massive Attack, chociaż ci pochodzą akurat z Bristolu (tam też grają ponoć jakieś derby)?

Seweryn Soplica o smaku wiśniowym sprawił, że droga z Rotherham (po drodze mijamy stadion New York) do Sheffield mija w try miga i bezpłatnie. Chociaż jest ciemno, rzuca się w oczy, że władze włożyły sporo grosiwa w rewitalizację apokaliptycznych widoków znanych choćby z „Goło i wesoło” (w oryginale Full Monty). Czasu nie ma wiele, do żadnego z pubów nie można wcisnąć szpilki, więc biegiem na stadion Bramall Lane, który opuścili Wednesday w roku 1899, w efekcie powstał klub Sheffield United. To najstarszy z angielskich stadionów, na którym nieprzerwanie gra się w piłkę ligową.

1

Dookoła stadionu wszędzie syreny, ciśniemy gości werbalnie zza kordonu policyjnego, słowami: Thursday, Thursday, co bardzo ich rozwściecza. Trwa mocna napinka, jednak czuć, że to nie żarty, mord wisi w powietrzu. Wreszcie dość tych wygłupów, zajmujemy nasze miejsca w ósmym rzędzie z boku pola karnego, jednak lejący jak z cebra i jakoś pod kątem deszcz sika prosto w twarz. To jednak wyspa, fizyka nie działa. Po lewej stronie ogromna trybuna The Kop, nikt nie siedzi, napięcie sięga zenitu, gdy w 15 minucie do rzutu karnego podchodzi David McGoldrick. Bramkarz gości broni, wprawiając w euforię siedzących za jego plecami kibiców Wednesday. Czemu nie strzelał Billy Sharp, numer „10” i symbol Blades, tego nie wie nikt.

1

Przez 90 minut mamy to, za co kochamy Championship, czyli ciągłą jazdę na dupach, granie na całego i walkę do upadłego, jak śpiewają nad Wisłą. Trochę to jednak nużące i jednak zawód jak frytki z klubowego baru ze steak pie, zaserwowane w klubowym sklepie. Trzeba było wziąć Yorkshire pie.

Po meczu przylepiony do stadionu Hotel Copthorne pęka w szwach, spotykamy nawet delegację Hibs, ale jest pełen luz, szacunek, to już nie czas, by rozbijać sobie kufle na głowie.

Noc skończyła się nad ranem, przez cały wieczór naszego gospodarza z United nie opuszczał świetny humor, cieszył się jak dziecko, gdy spotykał kumpli niewidzianych od dekad, ale na sam koniec zaryzykowałem z pytaniem: czy nie szkoda mu trochę remisu 0:0, z pogrążonym w kryzysie rywalem, to przecież zmniejsza szanse na awans do Premier League. Pan S. popatrzył się na mnie jak na wariata: a po co mielibyśmy awansować z najlepszej ligi świata, którą jest Championship? Mamy tu wszystko, wiele bliskich, dalekich i ciekawych wyjazdów, a szczebel wyżej czekałoby nas tylko srogie manto od Arsenalu czy innego Liverpoolu. Można i tak.

LOFTUS ROAD
Podobnych rozterek nie mają w zachodnim Londynie, gdzie po podróży autobusem dotarłem w sobotnie popołudnie. Londyn był jesiennie piękny, a w derbach Queens Park Rangers (którzy marzą o powrocie do Premier League) podejmowali Brentford. Miałem sporo czasu, więc zamiast komunikacją, na stadion udałem się brzegiem Tamizy z buta, w pewnym momencie trochę zgłupiałem, na szczęście na drodze pojawiło się końskie gówno – znak, że tam musi być jakaś cywilizacja, będą jacyś mundurowi na rumakach, będą się kopać jacyś antagoniści.

W okolicy stadionu przy Loftus Road derbowi rywale trochę się powyzywali zza kordonu policji, ale jakoś tak bez przekonania, w końca to cywilizowana stolica, a nie małpoludy z północy. Najgroźniejszego rozrabiakę z miejsca zatrzymano.

1

Wszedłem na trybunę i od razu poczułem się niczym na stadionie w Gdańsku przy Traugutta w latach 80. Też był wypełniony do samego końca, też widok zasłaniały słupy podtrzymujące dach. Obiekt jest mocno kameralny, ale przez to piękny. Gościom z Brentford została oddana cała trybuna za jedną z bramek. Tak samo było dzień wcześniej, z tym że Wednesday dostali niższe piętro. Obiekt przy Bramall Lane jest dwukrotnie większy, stąd to rozwiązanie, dodatkowo z pierwszych rzędów wyższego piętra usunięto kibiców gospodarzy, by nikomu nie przyszło do głowy na przykład oddać moczu komuś na dół.

1

Pozostałością po dobrych czasach QPR jest m.in. flaga norweska w ich sektorze. Zresztą kiedy oni mieli dobre czasy? Po raz pierwszy do najwyższej ligi weszli w 1968 roku (rok wcześniej usiłowali bez efektu przejąć obiekt Brentford przy Griffin Park), siedem lat później o włos przegrywając mistrzostwo z Liverpoolem. Pierwsze skrzypce grał wtedy cierpiący obecnie na chorobę Alzheimera Stan Bowles, on zresztą łączy oba kluby – ponad 300 razy grał dla QPR, niecałe 100 dla Brentford.

1

Na murawie od początku trwa mocna łupanka, dziwnie tu interpretują przepisy – gracz Rangers niemal łamie jednego z Bees na co jeden starszawy gentleman komentuje: Never a foul, in hundred years. Nikt się nie spiera. Wreszcie to goście obejmują prowadzenie, raczej pod prąd zdarzeniom boiskowym. Znów mocno pada, ale jak ma być inaczej, jeśli szkoleniowcem gospodarzy jest Steve McClaren, najbardziej zapamiętany, gdy stał z parasolką, kiedy Anglia przegrywała z Chorwacją w 2007, grzebiąc szanse na awans na Mistrzostwa Europy.

I wreszcie najważniejsze – u gospodarzy na skrzydle śmigał Paweł Wszołek, może to nie do końca precyzyjne określenie, bo koledzy rzadko go widzieli, zwłaszcza grający z numerem „10” Eberechi Eze, którego w myślach przezywam „holownik”. Jednak pierwszy kwadrans drugiej połowy wstrząsa gośćmi, którzy tracą aż trzy gole, ostatni po asyście Wszołka. Po każdym z nich leci ogłuszająca muza z głośników. Ostatecznie pada wynik 3:2, QPR notują najwyższą frekwencję od trzech lat (17 609 – to dla mnie? Nie trzeba było), a ktoś w necie pisze, że koło stacji metra White City (czyż to nie rasizm?) po raz pierwszy od nie wiadomo kiedy kręcą się koniki. To dobry moment dla Rangers, którzy są na 10. miejscu, ale tylko dwa punkty za play-off – nie wiem, czy nie zostaliby moją drużyną, gdyby los rzucił mnie do Lądka. Oni albo Millwall. Albo Fulham. Zresztą nie wiem…

Wreszcie wieczór, czas do hostelu. Nagle wszyscy moi londyńscy znajomi wyjechali polować na rekiny, szczepić żółwia, mają gości z Rodezji. Zapamiętam, gdy zachce wam się przyjechać nad morze.

W hostelu przy ladzie jedna pani narzekała, że pogryzły ją mendy, w środku nocy wszedł jakiś murzyn z bębnem i zapalił światło, na dole Chińczycy karnie czekali w kolejce na nalewaną z wielkiego gara zupę. Ryżową? Uciekam stamtąd jak najszybciej rano.

STAMFORD BRIDGE
Kiedyś, przed rosyjskimi pieniędzmi, kibicowałem trochę Chelsea, ich nazwa najbardziej przypadła mi do gustu, gdy w latach 80. wypełniałem zakłady na ligę angielską w kolekturze Totolotka. Zresztą do dziś trzymam za Blues gdy grają w Lidze Mistrzów z innymi możnymi. Ale czas i różne spotkania na trasach zbliżyły mnie do innych Blues, tych z Merseyside.

Poranny spacer wzdłuż i wszerz Fulham Road, z przyzwoitości zachodzę też na Craven Cottage, to jeden z najpiękniej położonych obiektów jakie znam, tuż nad rzeką. Piłkarze wciąż przebierają się w klubowym budynku kilkadziesiąt metrów od płyty, niczym w B-klasie.

1

Spotkanie z kumplami z Evertonu w pubie koło Earls Court. Jest też belgijski kontyngent Toffees: „O, jesteś z Polski, znam jednego bramkarza z waszej reprezentacji”. „Tomaszewski?” „Nie. KŁAK!”. Okazuje się, że chłop jest z Antwerpii i pokazuje zdjęcia takie, że faktycznie jest z „Aleksem” blisko. Niezły numer. Poznali się w autobusie.

1

Na Chelsea ostatnio byłem, gdy w 2000 roku grała w Pucharze UEFA ze szwajcarskim Sankt Gallen. Na trybunach były pustki, Brytanię dotknął wtedy kryzys paliwowy. W niedzielę stadion pękał w szwach, na jednej z trybun można było dostrzec tęczową flagę z napisem Pride, w Polsce raczej nie do pomyślenia, na Goodison Park też. W barwach Toffees debiutuje Kolumbijczyk Yerry Mina, który wbił nam bramkę w Kazaniu, sam widziałem. W Evertonie w ataku szaleje Richarlison, o którym leci następująca pieśń: He’s Brazilian, he only cost 50 million and he’s fucking brilliant – RICHARLISON!

Siedzimy tuż nad bramką, mocno obrywa się Rossowi Barkleyowi, w końcu zdradził, Judasz jeden. Chelsea wściekle atakuje, ale nie zdobywa swej tysięcznej bramki w historii Premier League, na pocieszenie jej menedżer Maurizio Sarri nie przegrywa kolejnego 12 meczu i ma najlepszy start w historii zagranicznych trenerów w tych rozgrywkach. Eden Hazard to mega kozak, a ja notuję drugi kibel 0:0 w trzy dni, ale nie mogę narzekać, wszystkie mecze trzymały w napięciu.

1

Świetne wrażenie robią wszechobecne maki, wpięte w klapy płaszczy, kurtek, by upamiętnić poświęcenie poległych w I Wojnie Światowej żołnierzy brytyjskich. Wydawało się, że naród jest w tym zjednoczony, całkiem przeciwnie niż u nas, gdzie tego typu symbol zaraz zostałby przez jakiegoś głuptaka nazwany rasistowskim, nazistowskim i Bóg wie, czym jeszcze, czemu przyklasnęłaby gardzący wszelkim patriotyzmem tzw. warsiawka. Otóż nie do końca, bo dwóch kolegów z Evertonu, o korzeniach za morzem w Irlandii, tego akurat dnia założyło koszulki Hibernianu, dla nich poppy to symbol brytyjskiego imperializmu, fair enough.

1

No i tyle, w tym roku już nigdzie raczej nie jadę. W stolicy ojczyzny futbolu zaliczyłem już wszystkie stadiony, które chciałem. Na Emirates się nie wybieram, mam bibliotekę bliżej, a Spurs, wiadomo, są z Bliskiego Wschodu, poza tym nie grają obecnie na swoim stadionie.

Maciej Słomiński