Doktor Sócrates

„Jedną z konsekwencji życia chwilą jest to, że przestają się liczyć inni ludzie. Sócrates robił, co chciał i kiedy chciał, a otaczające go osoby miały się dostosować lub cierpieć w milczeniu.

A im był starszy, tym mniej czasu miał na to, żeby się zastanowić i opanować”.

Przez wiele lat Zbigniew Herbert funkcjonował w mojej świadomości jako pryncypialny nudziarz, na co wpływ miała fatalna polonistka z ogólniaka (i, ogólnie, program nauczania). Dzięki niej (i jemu) można było odnieść wrażenie, że urodzony we Lwowie poeta napisał jedynie „Przesłanie Pana Cogito”, przez całe życie stojąc na baczność. Po latach odkryłem inne wiersze Herberta, również te pisane wtedy, gdy autor „Struny światła” czuł, że ze śmiercią nie wygra.

„Pa­nie, dzię­ki Ci skła­dam za strzy­kaw­ki z igłą gru­bą i cien­ką jak / włos, ban­da­że, wszel­ki przy­le­piec, po­kor­ny kom­pres, dzię­ki / za kro­plów­kę, sole mi­ne­ral­ne, we­nflo­ny, a nade wszyst­ko / za pi­guł­ki na sen o na­zwach jak rzym­skie nim­fy, // któ­re są do­bre, bo pro­szą, przy­po­mi­na­ją, za­stę­pu­ją / śmierć”. „Brewiarze” Herberta wywołują ciarki na plecach.

Jeszcze później – dzięki artykułowi w „Rzeczpospolitej” i dwutomowej biografii poety autorstwa Andrzeja Franaszka – poznałem inne oblicze Zbigniewa Herberta. Zamiast nieskazitelnego wieszcza, mamy tu kłótliwego alkoholika, kochliwego sybarytę. Wyjątkowo tę postać polubiłem. Pełen słabości Autor stał mi się bliski, a „Przesłanie Pana Cogito” przestało być szkolną ramotą.

„Gdzie jakiś piłkarzyna, gdzie Herbert?” – zapyta retorycznie 54-letni Bogdan, krakowski intelektualista, autor licznych prac, których nikt nie czyta. Otóż, śpieszę donieść, Sócrates (jedyny piłkarz, którego podobiznę noszę na koszulce) nie pasuje do stereotypu piłkarza – świadczy o tym cała kariera tego pełnego sprzeczności brodatego chudzielca – jak nie pasował rzeczywisty Herbert do nudziarza z lekcji polskiego, więc obaj jakoś tak mi się skojarzyli.

Zacznijmy od tego, że książka Andrew Downiego to dość ciekawa, lecz nie najlepiej napisana rzecz na temat fascynującego człowieka. Całość robi wrażenie dobrze sporządzonego wypracowania na temat „Dlaczego Sócrates był wyjątkowy i co o jego wyjątkowości świadczy?”. Oczywiście jak się nie ma możliwości przeczytać książki w oryginale, trudno jednoznacznie wskazać, czy to autor nie ma wystarczającego talentu, czy może tłumacz nie wyrobił.

W każdym razie tłumaczenie nie zachwyca. Nie ma tu może kwiatków typu „strome podanie” z biografii Roberta Enkego, ale znajdziemy parę baboli. Interpunkcja czasem dość kontrowersyjna, pleonazm „spadać w dół”, dziwaczne określenia typu „twórca bramki”, no i przegrywamy w Polsce raczej 1:3, nie 3:1. Chwilami można odnieść krzywdzące wrażenie, że tłumacz niespecjalnie zna się na piłce nożnej. Krzywdzące, bo ze wstępu wynika, że Michał Czyż jest pasjonatem.

Całość jest nazbyt encyklopedyczna. Wygląda jakby Downie chciał zrobić najlepszy wpis w historii Wikipedii, poświęcony brazylijskiemu artyście. Tu zaczynał, tam grał, tu się uczył, potem się ożenił itd., itd. Tak naprawdę dopiero pod koniec książki, gdy czytamy o upartym jak muł Sócratesie, który woli przedwcześnie umrzeć niż zrezygnować ze swego trybu życia (ten tryb to fajki i piwo. „To było chore. Był facetem, który potrafił się obudzić i zapytać: «Chcesz piwa?». A ja odpowiadałem: «Chcę zjeść śniadanie» – opowiadał Juca Kfouri, dziennikarz zaprzyjaźniony z Sócratesem), trudno się od tej książki oderwać.

Taki trochę Zidane, nie?

***

Dla mnie była to zawsze postać wyjątkowa, bo związana z pierwszą piłkarską miłością i – będącym zawsze jej pochodną – pierwszym rozczarowaniem.

Mexico 86. Kibicuję Brazylii, w której najbardziej lubię Zico, a za chwilę też bohatera tego tekstu. Wtedy wydawało mi się, że Canarinhos mają największe szanse na złoto; może tak powiedział mi tata, może tak ktoś napisał w gazecie czy powiedział w tv. Z książki wynika, że niekoniecznie; że to podczas turnieju España 82 Brazylia była murowanym faworytem, w Meksyku – raczej nie.

Pamiętam też, że wysyłając kartkę do telewizyjnego konkursu, z podanym przyszłym triumfatorem mistrzostw, można było wziąć udział w losowaniu nagrody, którą był komputer. Warunek: trafić triumfatora. Moje rozczarowanie tata skomentował tak: „Zobacz, ile osób głosowało na Argentynę (późniejszego triumfatora). Pomyśl, ilu wysłało kartki z Brazylią”.

Tyle wspomnień.

Z „Doctora Sócratesa” wyłania się obraz osoby – mówiąc banalnie – pełnej sprzeczności.

Ze dwa razy mamy podkreślone, że zawodnik Corinthians występował przeciwko autorytaryzmowi, ale był też fanem Fidela Castro i chciał zrobić wywiad z Hugo Chávezem.

Sam stworzył „Demokrację Corinthians”, walcząc o to, by piłkarze nie byli tylko pionkami w grze właścicieli klubów, lecz mieli wpływ na podejmowane decyzje. Z drugiej strony (patrz wyżej), imponowali mu polityczni bandyci, dzięki którym tacy jak Sócrates w najlepszym przypadku muszą spierdalać do jakichś strasznych krajów typu USA.

Z wykształcenia lekarz, z zamiłowania konsekwentny niszczyciel własnego zdrowia.

Wrażliwy na losy świata i ludzi inteligent, jednocześnie olewający synów i zdradzający co kwadrans żonę.

Itd., itp.

***

Po przeczytaniu biografii Herberta – pewnie dzięki temu, że obrzydziła mi go szkoła – polubiłem tego skomplikowanego typa i cieszyłem się, że zmęczyłem dwutomowe dzieło Franaszka. Gdy zamknąłem biografię Sócratesa Brasileiro Sampaio de Souzy Vieiry de Oliveiry, nie byłem (i wciąż nie jestem) do końca pewien – abstrahując od wartości literackiej książki Downiego – czy chciałem dowiedzieć się aż tyle o tym genialnym pijaku.

Skubany, nawet zza grobu miesza w głowie.

Andrew Downie, „Doctor Socrates. Piłkarz, filozof, legenda” („Doctor Socrates: Footballer, Philosopher, Legend”; tłum. Michał Czyż; Wydawnictwo Arena; 2018; 426 str.)

Marcin Wandzel