Hearts liderem ligi szkockiej!
Przypominamy tekst ze śp. „Magazynu Boisko”. Opowieść o „Sercach” z Edynburga – złym carze Władimirze i dobrej Królowej Annie. Życie dopisało pointę…
20 maja 2012 r. w słoneczne popołudnie na ulice Edynburga wyległ ponadstutysięczny tłum, by świętować zdobycie przez Heart of Midlothian Pucharu Szkocji. Kibiców było ponoć więcej niż kilka dni wcześniej w Manchesterze, gdzie fani City cieszyli się z odzyskania mistrzowskiej korony po 44 latach. Świetnego nastroju nie zmąciła nawet nieobecność właściciela „Serc” Władimira Romanowa, który przed końcowym gwizdkiem opuścił poprzedniego dnia stadion Hampden, na którym Hearts zlali lokalnych rywali, Hibernian, aż 5:1. Kibice zresztą zdążyli się już przyzwyczaić do zniknięć litewsko-rosyjskiego „biznesmena” – sztukę przepadania jak kamień w wodę opanował do perfekcji, jak przystało na byłego członka załogi radzieckiej łodzi podwodnej K-19.
Mad Vlad
Niewielu w rozentuzjazmowanym tłumie zdawało sobie sprawę, że to sukces na kredyt, a na pewno nikt, że następny sezon uda się dograć do końca jedynie dzięki zrzutce do kapelusza przeprowadzonej przez kibiców. Oczywiście nie był to dosłowny kapelusz, ale fani, którzy nabyli dodatkowe akcje za kwotę 1,2 miliona funtów wypuszczone przez klub, nie mieli złudzeń, że odzyskają zainwestowane pieniądze.
Ta historia zaczęło się nietypowo, bo we wrześniu 2004 roku koło fontanny w Bradze. Właśnie tam, w przeddzień meczu „Serc” w Pucharze UEFA, były gracz Gary McKay tubalnym głosem ogłosił, że skończyła się na Tynecastle era Chrisa Robinsona, od którego przejął udziały Romanow.
Neil Edgar, wierny kibic „Serc” od bezbramkowego meczu z East Fife w roku 1977, wspomina: – Wiwatom nie było końca, byliśmy szczęśliwi. Robinson chciał sprzedać stadion Tynecastle firmie deweloperskiej, by zbudować tam mieszkania, a potem się zobaczy. Nie miał planu B. Nienawidziliśmy go, gotowi byliśmy zawrzeć pakt z diabłem, żeby pozbyć się go z klubu. Co poniekąd się stało. Chociaż początki były świetne – pierwsze, co zrobił Romanow po przejęciu sterów, to zapłacił 75 tysięcy funtów odszkodowania deweloperom, żeby Hearts mogli zostać w dzielnicy Gorgie.
Plany były szerokie: przerwać dominację klubów z Glasgow w szkockim futbolu, w ciągu dziesięciu lat wygrać Ligę Mistrzów (!), poza tym tworzyć miejsca pracy m.in. dzięki inwestycjom litewskiego banku UKIO, który tak jak Hearts, był własnością Romanowa.
W sporcie – wiadomo: raz na wozie, raz pod, ale symbolem pozapiłkarskiej działalności Litwina stał się jeden, jedyny oddział Ūkio bankas w Edynburgu. Budynek stał, ale nigdy nie otworzył swych podwojów dla klientów. Wieczny remanent?
Szybko też Romanow zaczął tracić sympatię kibiców, wśród których dorobił się pseudonimu „Mad Vlad”. Po raz pierwszy użyto tego sformułowania, gdy zwolnił managera Georga’a Burleya. Szkocki trener został wyrzucony po dziesięciu meczach sezonu 2005/6. „Serca” sadowiły się wówczas na fotelu lidera, osiem razy wygrywając, a dwa remisując, będąc w mistrzowskiej formie. Chodziły plotki, że to będzie zmiana na lepsze, że menedżerem zostanie ktoś z wielkich. Lotthar Matthäus, Claudio Ranieri, Bobby Robson, Gerard Houlier? Żaden z nich, Burleya zastąpił Graham Rix. 17-krotny reprezentant Anglii w latach 80., później znany głównie z tego, że na sześć miesięcy poszedł do puszki za seks z 15-latką.
Banany dla dziennikarzy
Jego kadencja skończyła się nagle, gdy wyszło na jaw, że Rix podczas podróży na mecz w Dundee wyznał zawodnikom, że to nie on wybiera skład. Krążyły już wtedy anonimowe opowieści o składach przysyłanych faksem z Kowna do Edynburga czy boiskowych zmianach piłkarzy ordynowanych telefonicznie. Dlaczego z Kowna? Otóż obok między innymi białoruskiego klubu MTZ-RIPO Mińsk (od 2010 roku Partizan Mińsk) Romanow był jednocześnie właścicielem FBK Kowno. Plan był prosty: ściągać tanich, utalentowanych graczy z Litwy, ogrywać w Szkocji i potem pchać ich dalej za więcej. Ale czyż sportowcy z bałtyckiego kraju nie specjalizują się w trafianiu do kosza zamiast do bramki? Czyż nazwiska Edgarasa Jankauskasa, Deividasa Česnauskisa czy Mariusa Činikasa nie brzmią, jakby zarabiali na życie rzutami po dwutakcie? Coś było na rzeczy bo „Mad Vlad” macał nawet grunt w sprawie zbudowania drużyny koszykówki w Edynburgu.
Wreszcie w roku 2009 Romanowowi udało się dopiąć celu i nabył koszykarski Żalgiris Kowno, który dwa lata później przeniósł się do ultranowoczesnej 16-tysięcznej hali, malowniczo położonej na wyspie na Niemnie. Obok hokeja, koncertów muzycznych odbywają się tam również występy cyrkowe, co zapewne nie uszło uwadze cara Władimira, który uwielbia być ekscentryczny.
Jak wtedy, gdy do Edynburga sprowadził litewskiego terapeutę imieniem Rima, który złotą różdżką dotykał sportowców w bolące miejsca, by sprawić im ulgę. Koszykarską ofiarą rządów Romanowa padł m.in. obecny trener Trefla Sopot Darius Maskoliūnas. W drodze na starcie z gigantami z Lietuvos rytas Romanow wsiadł do klubowego autobusu z żądaniem, by „Moska” go opuścił. Drużyna w komplecie dojechała na mecz, ale w ten sposób zmotywowani koszykarze przegrali spotkanie (Vlad twierdził, że trener ich do tego zmusił). Następnego dnia ochroniarze nie wpuścili szkoleniowca po przegraniu meczu przez Żalgiris na klubowe obiekty i tyle go widziano. W efekcie w kolejnym meczu kowieńska drużyna po raz pierwszy w historii ligi litewskiej wystąpiła bez trenera. Na dalszy plan zszedł wtedy konflikt z „Lietuvos Rytas”, największą przecież litewską gazetą codzienną. Gorsze zdanie miał Władimir o szkockich pismakach. Podczas któregoś z licznych ataków szału wyzwał ich od „media monkeys”. By wzmocnić siłę przekazu, dziennikarzom pracującym podczas meczów na Tynecastle serwowane były orzeszki i banany.
Taniec z gwiazdami
By oddać Romanowowi sprawiedliwość – kilku graczy z litewskiego zaciągu pozytywnie zapisało się w historii klubu z Edynburga. Jak Andrius Velička, najlepszy strzelec w ligowym sezonie 2006/7 czy Marius Žaliūkas, który uniósł puchar w majowe popołudnie, o czym pisałem we wstępie. Odporność tego drugiego na alkohol była wręcz legendarna, dlatego zasłużenie został kapitanem „Serc” i jako jeden z siedmiu zaledwie graczy Hearts wziął udział we wspomnianej paradzie z okazji pucharowego zwycięstwa. Resztę graczy, jak m.in. naszego Adriana Mrowca, zmogły tzw. „dolegliwości żołądkowe”.
Ruch jak na karuzeli trwał również na ławce trenerskiej. O Burleyu już było. Po nim stery objęli między innymi Valdas Ivanauskas oraz Anatolij Koroboczka i na chwilę Eduard Małofiejew. Największe trenerskie nazwisko miał ten ostatni, co nie zmienia faktu, że jego największy sukces to wprowadzenie reprezentacji kraju rad na mundial w roku 1986, a po angielsku dukał niczym Potejto ze „Szczęśliwego Nowego Jorku”.
Zresztą na sam koniec swej przygody ze szkockim futbolem Romanow przyznał bez ogródek w jednym z nielicznych wywiadów: – Kto był najlepszym menedżerem Hearts podczas mojej kadencji na Tynecastle? JA!
Całość sprawiała wrażenie potężnej pralni pieniędzy i domu wariatów. Młody australijski obrońca Dylan McGowan po przybyciu dostał na Tynecastle pierwszy wolny numer, czyli… 74. Zamiast w szatni swoje rzeczy mógł trzymać za pralką.
Ci, którym wschodnie porządki się nie podobały, byli przesuwani do rezerw, potem sprzedawani. Taki los spotkał jednocześnie kluczowych graczy: Stevena Pressleya, Craiga Gordona i Paula Hartleya. Klub przynosił ciągłe straty, mimo że za bramkarza Gordona Sunderland zapłacił aż 9 milionów funtów, ówczesny bramkarski rekord na Wyspach Brytyjskich. Tylko dzięki ciągłym zamianom zobowiązań na nowe akcje na koniec kadencji Romanowa dług wrócił do poziomu 30 milionów funtów.
Pod koniec pierwszej dekady XXI wieku szalony Vlad stracił zainteresowanie piłką. Leczył depresję, ale wcześniej wygrał litewską edycję „Tańca z Gwiazdami”. Podczas obozu w Austrii wyzwał na bokserski pojedynek napastnika Hearts Romana Bednara. Film z tego wydarzenia możecie obejrzeć w sieci, ale nawet bez oglądania można sobie wyobrazić zażenowanie, jakie malowało się na twarzy wyższego o dwie głowy piłkarza.
Zdania na temat Romanowa są różne. Ekscentryk? Szaleniec? Zbawca? Wszystko naraz. Większość kibiców, którzy początkowo skandowali jego nazwisko na melodię „La donna è mobile”, uważa, że to wariat. – Sądzę, że ogólnie jego wpływ na Hearts był negatywny, jednak dwa krajowe puchary na ziemi nie leżą. Można się spierać, czy za 60 milionów funtów, które włożył w klub, można było zrobić więcej – zauważa Alan Young z niezależnego, kibicowskiego wydawnictwa „View from Gorgie”.
Pogrzeb
Wreszcie stało się nieuniknione: Romanow przestał łożyć na klub, a jego bank stał się niewypłacalny. Na Litwie został za nim wystawiony list gończy, aresztowano go w Moskwie w kwietniu 2014 roku. Moskwa odmawia ekstradycji naszego bohatera do Wilna. Ciążą na nim zarzuty nielegalnego wyprowadzenia z Ūkio bankas ponad 10 milionów funtów. Jeśli nie skończy jak ostatni z Romanowów, rozstrzelany przez bolszewików, to tylko dlatego, że do perfekcji opanował umiejętność przepadania bez śladu.
Sezon 2013/14 „Serca” zaczęły z młodzieżowym składem, zakazem transferów i z minus piętnastoma punktami na ligowym koncie. To była kara za niespłacanie zobowiązań głównie wobec brytyjskiej skarbówki. Władzę na Tynecastle przejęli komornicy i wierzyciele, którzy chcieli odzyskać swoje pieniądze.
Rywale z portowej dzielnicy Leith, czyli Hibernian, świętowali. Na derbowy mecz, który miał przypieczętować spadek „Serc” z ligi w marcu ubiegłego roku, przygotowali nekrologi, trumny i wszelkie przybory, jakie mieć trzeba z okazji ostatecznego krachu lokalnego rywala. Nie śmiej się, dziadku, z cudzego wypadku, bo Hearts wygrali 2:0, odwlekając wyrok, a pogrzebowy osprzęt przydał się Hibsom, gdy sami spadli ze szkockiej ekstraklasy po barażu z Hamilton Academical. I tak oto szkocka stolica została bez reprezentanta w najwyższej klasie rozrywek.
Upadek był bliski, Hearts nie posiadają tak mocnych pleców za kulisami jak Rangers. Bankructwo oznaczałoby likwidację klubu, a nie start od czwartej ligi, jak w przypadku graczy z Glasgow.
Fundacja Serc
Wreszcie pod koniec sezonu 2013/14 rządy na Tynecastle objęła Foundation of Hearts (Fundacja Serc, na którą łożą sympatycy Hearts). Na jej czele stanął Ian Murray, poseł do brytyjskiego parlamentu z ramienia Partii Pracy, który był tak miły, że ze szczegółami wyjaśnił mi strukturę własnościową i zasady działania – to wielka zmiana po owianej tajemnicą kadencji Romanowa i jego litewskich zauszników). I stał się cud.
Chociaż cuda dzieją się same, a tu było wiele pracy i potu. Aby fundacja mogła objąć rządy, pieniądze pożyczyła jej Ann Budge, która jednocześnie stanęła na czele klubu. Pierwszą jej decyzją było zwolnienie wszystkich dotychczasowych pracowników. Wszelkie funkcje objęli ludzie związani z Fundacją Serc, prywatnie kibice Hearts. Wielu z nich, w tym członkowie zarządu, za swą pracę nie bierze wynagrodzenia. Władzę sportową objęli, jako dyrektor sportowy, Craig Levein (były, niezbyt udany, szkocki selekcjoner) i Robbie Neilson jako menedżer. I to okazało się strzałem w dziesiątkę.
Krok po kroku „Serca” z pośmiewiska i niemal bankruta zaczęły stawać się pozytywnym przykładem dla innych.
Od wygranej z Hibs i niedoszłego pogrzebu „Serca” na 43 rozegrane mecze w lidze zanotowały 35 wygranych, pięć remisów i ledwie trzy porażki. Oczywiście większość już w Championship, czyli drugiej lidze, którą w cuglach wygrali. Ostatnie pięć meczów to komplet zwycięstw w ekstraklasie, której obecnie liderują. Nie byłoby wygranych na boisku, bez porządku zrobionego za kulisami.
Wszystkie długi futbolowe zostały spłacone, a Hearts jako pierwszy klub na Wyspach zdecydował się płacić swym pracownikom tzw. „living wage” (czyli minimum płacowe niezbędne, by się utrzymać). W setną rocznicę rozpoczęcia I Wojny Światowej, podczas której życie oddało siedmiu graczy ówczesnego skład „Serc”, klub zdecydował, że piłkarze zagrają w wiśniowo-biało-czarnych strojach z tego czasu.
Sponsor z zeszłego sezonu, Wonga, zdecydował się zapłacić swoją dolę, nie umieszczając swego logo. Na Tynecastle powrócił entuzjazm, piłkarze, trenerzy, działacze i kibice pchają wózek w kolorze maroon w jedną stronę. W stronę modelu obowiązującego w Bundeslidze, w której sympatycy klubu dysponują większością udziałów w klubie.
Tynecastle (jego pojemność to nieco ponad 17 tysięcy miejsc) zapełnia się średnio w około 90 proc. na każdym meczu, na obecny sezon klub sprzedał 13 tysięcy abonamentów.
Awans był formalnością, ale nawet gdyby nie nastąpił, tragedii nie byłoby. Budżet klubu został zaplanowany ostrożnie i nie zakładał powrotu do ekstraklasy. Zresztą fanom gra na drugim froncie nie przeszkadzała: wreszcie nowi rywale, nowe miejsca do odwiedzenia, nowe puby do eksploracji. Do Livingstone Hearts przywieźli 7,5 tysiąca swoich fanów, do Cowdenbeath 3,5 tysiąca, 2,5 tysiąca do Alloa, 4 tysiące do Raith i 3,5 tysiąca do Queen of South.
Poprzedni powrót do ekstraklasy, w sezonie 1983/84, przyniósł kwalifikację do Pucharu UEFA. Czemu tym razem nie miałoby stać się podobnie? Mistrzostwo wydaje się zarezerwowane dla Celticu, ale za jego plecami w lidze, w której kiedyś najlepszym asystentem był Henrik Ojaama, wszystko jest możliwe.
Nauczeni przykrym doświadczeniem z przeszłości, Hearts nie wydają więcej, niż mają. Romanow miał kasę, mniejsza o to skąd, ale wydawał ją bez sensu. Foundation of Hearts nie mają aż tak wiele, ale wydają z głową. Niech przemówią cyfry i znów Alan Young z „View from Gorgie”: – W 2007 Hearts wydali 12,5 milionów funtów na wynagrodzenia dla swoich pracowników. W 2014 ta kwota to jedynie 2,9 miliona. W sprawie pensji sportowców w Wielkiej Brytanii panuje zmowa milczenia, ale łatwo policzyć, że zarobki wynoszą jakieś pięć razy mniej. Za to skautów jest pięć razy więcej – za Romanowa czterech, teraz 20.
Gdy jestem w stolicy, po meczu szybko podążam do pubu o nazwie „Golden Rule”, czyli „złota reguła”. Wygląda na to, że złota reguła kierowania klubem piłkarskim to dać kibicom władzę. Angielski Portsmouth i inni idą w podobnym kierunku, z mniejszymi sukcesami. Czy dlatego, że na czele ich klubu nie stoi kobieta? Przyszłość rysuje się w kolorze maroon. Dwa lata temu „Serca” miały 7 tysięcy funtów w banku, wielomiesięczne zaległości w płatnościach i ujemne konto punktowe w ligowej tabeli. Dziś są na czele ligi szkockiej.
Maciej Słomiński