Jamniki, małpi gaj i ginesik – byliśmy na kadrze!

Mecz wybrańców Adama Nawałki był jedynie wisienką na torcie, wcześniej udało nam się zwiedzić aż cztery stadiony.

Jak dowodzi przypadek Kazimierza Grenia, wyjazdy na kadrę wiążą się ze sporym ryzykiem. Nasza Ojczyzna daje nam jednak na co dzień tak wiele, że wyzwanie warto podjąć, by choć trochę jej się odwdzięczyć. Nasza misja nie obejmowała tylko meczu w Dublinie – to byłoby zbyt trywialne. Postanowiliśmy jeszcze trochę poszpiegować innych naszych rywali w eliminacjach Euro 2016 – Szkotów.

Glasgow
Pierwszy pit-stop w pielgrzymce do Dublina wypadł w największym szkockim mieście, Glasgow. Była to wycieczka stricte piłkarska, więc trzeba było odwiedzić trzy stojące tam stadiony. Na pierwszy ogień poszedł Parkhead (czy Darkhead, jak mówi Frankie, zaprzyjaźniony kibic Hearts), czyli stadion Celticu. Jakiekolwiek pokłady sympatii, które mieliśmy dla pasiastych piłkarzy, uleciały jak kamfora, gdy zobaczyliśmy slumsy w okolicy Celtic Park. Ale to jeszcze nic. Celtic to ponoć klub katolicki. Jakoś w Biblii nie znaleźliśmy rozdziału o stomatologach, którzy strzałami w potylicę postanowili zbawić ludzkość. Właśnie trwała intensywna wyprzedaż. Spadamy stąd czym prędzej.

1

Glasgow ma całkiem przyjemne metro, dlatego szybko przemieszczamy się na zachód. I tu pierwsza miła niespodzianka. Tak jak z brytyjską pogodą – czasem słońce, czasem deszcz. Trafiamy na schowany wśród budynków Firhill Stadium, czyli obiekt Patrick Thistle. Szczerze powiedziawszy do niedawna nie zdawaliśmy sobie nawet sprawy, że ten klub ma siedzibę w Glasgowie, jak mówią na szkocką metropolię tutejsi Polacy. Typowy brytyjski obiekt, wyłaniający się w ostatniej chwili zza rzędu ceglanych domów i – jako bonus – nikt nie pilnuje wejścia na stadion, oczywiście w przeciwieństwie do Parkhead zamkniętego na cztery spusty. Trybuny znajdują się tuż koło linii bocznej, stadion jest kameralny i przytulny. Niech zdjęcie przemówi, ale od tej pory będziemy co tydzień sprawdzać wyniki Thistle. Z takim stadionem zasługują na uwagę.

Stamtąd kierujemy się na ostatni w Glasgow punkt programu, czyli Ibrox, znany również jako „jądro ciemności”. Głęboki kryzys Rangers widać już przy wejściu z metra. Dopada nas jakiś brytyjski żebrak. Pracuje dla „The Gers”? Stadion fajny, ale sklepik klubowy dość ubogi; widać, że kryzys trwa i prędko się nie skończy. Chociaż i tak Ibrox robi o wiele lepsze wrażenie niż Celtic Park. Sorry, taka prawda. Szybko ruszamy na Queen Street, by udać się baną w dalszą podróż do Edynburga. W międzyczasie na rachunek wpada pensja (wreszcie jakiś triumf), więc czym prędzej do dworcowego sklepu, by nabyć jakąś literaturę, nie tylko w płynie. Nabywamy „Backpass”, czyli magazyn traktujący o historii piłki, głównie wyspiarskiej. Dla nas bomba, również dlatego, że nie jest to przepisywanie z innych źródeł, a rozmowy z bohaterami dni minionych. Jest na przykład relacja z wyjazdu drużyny Walsall na tournée do Sudanu w latach 70. Ciekawe, ile taki magazyn utrzymałby się na polskim rynku? Miesiąc czy dwa?

Druga gazetka to „Football Weekends”, czyli coś w rodzaju przewodnika dla piłkarskich turystów. Pomysł fajny, wykonanie niezłe, chociaż akurat tematyka nieco zawodzi. Ale to głównie dlatego, że wiele miejsca poświęcono Warszawie. Nie to, żebyśmy naszej stolicy nie lubili, przeciwnie – kochamy ją, ale wiemy o niej tyle, że nie chce nam się więcej. Poza tym Dundee i dwa najbliżej siebie położone stadiony świata, Bazylea, przewodnik po Bundeslidze (koleje, piwa i bratwursty) i wiele innych ciekawostek.

1

I na deser tegoroczne wydanie „Sports Illustrated” ze strojami kąpielowymi. Wreszcie coś dla duszy!

Edynburg
Podróż do Edynburga zleciała nie wiadomo kiedy. Jeden z nas zna to miasto jak własną kieszeń, więc od razu wchodzimy na Arthur’s Seat, z którego widać panoramę całej szkockiej stolicy. Przyjemny widok, prawda?

1

Kończyny już nieco doskwierają po intensywnym dniu, więc pora nabyć trochę literatury (również płynnej z Tych) w lokalnym Tesco i wieczór spędzić u Generała Frankiego, jednego z przywódców Hearts. Akurat trafiamy na wieczorny mecz Anglii z Litwą. Skład tych drugich powala na kolana i jest pełen starych znajomych, jest i Tadas Kijanskas (kiedyś Korona), jest Fiodor Černych z Górnika Łęczna, w końcówce wchodzi nawet Donatas Kazlauskas, który ostatnio nie mieścił się na ławce Lechii Gdańsk. Mając tak wspaniały zespół, porażka 0:4 jest najmniejszym wymiarem kary. W Anglii debiutuje i od razu strzela gola Harry Kane z Tottenhamu, którego kariera przypomina huragan czyli „hurricane”.

Następny dzień rozpoczyna się zgodnie z miejscowym zwyczajem, czyli full English breakfast. Oszczędzimy szczegółów czytelnikom, być może ktoś właśnie coś je. Polska obsługa baru bierze jednego z nas za ojca drugiego. To miłe.

Potem szybko lecimy kupić program meczowy z okazji meczu Hearts z Queen of the South z miasta Dumfries. Szykuje się spora impreza, gdyż tydzień wcześniej „Serca” zapewniły sobie powrót do Premier League. Pogoda jak zwykle piękna; wieje tak, że przewraca nawet dwulitrową butelkę coca-coli. Impreza w pubie rozkręca się powoli, znacznie nabiera tempa, gdy w menu pojawia się gorzka żołądkowa znana tu jako polish whiskey. Szkotom od razu rozwiązują się języki i zaczynają tłumaczyć, jakim śrubokrętem dźgnąć nazajutrz Irlandczyków. Jakoś ich tu nie lubią. Mecz – dla Hearts bez stawki – toczy się w sennej atmosferze i kończy wynikiem 2:0. Posiadający jedną z piękniejszych znanych nam nazw, goście z „Królowej Południa” zajmują aktualnie czwarte miejsce w Championship. Mają o co walczyć. Czwarte miejsce w tabeli końcowej gra dwumecz z trzecim (na dziś Rangers), wygrany gra z drugim (na dziś Hibernian), wygrany z tego meczu z jedenastą drużyną Premier League (na dziś Motherwell). Prawda, że fantastyczny pomysł z tymi barażami? Stadion Tynecastle robi fajne wrażenie (to dla nas pierwszy mecz tam, do tej pory zaliczaliśmy jedynie wyjazdy) ze swymi spadzistymi trybunami. Jednak komu w drogę, temu czas. Pora na Irlandię.

1

Dublin
Lotnisko w Edynburgu powitało nas bujnym zarostem pod nozdrzami rodaków, których imiona brzmiały najczęściej Andrzej lub Janusz. To w sumie fajne, że kadra potrafi nas tak zjednoczyć, że wszędzie, gdzie gra reprezentacja rodacy przybywają w tysiącach, a na Wyspy raczej w dziesiątkach tysięcy. To znaczy nie tyle przybywają, co już tam są. Dla większości lot minął spokojnie; oprócz nas, bo za sąsiada mieliśmy Rosjanina, który nie odzywał się ani słowem, za to na tablecie coś sobie pisał. To coś to był (chyba?) rozdział jego książki, pt. „Żyzń i smiert”. Kto chce, niech sprawdzi w słowniku co to znaczy.

Dublin przywitał nas tradycyjną pogodą, czyli wiatrem i deszczem, ale potem było już tylko lepiej. Stolica Irlandii jest bardzo nowoczesna, a przy Glasgow to już w ogóle wypada jak Dubaj przy Radomiu. A przecież jeszcze z dwie dekady temu z Irlandii uciekał, kto mógł – do UK czy USA. Oświetlone mosty, wysokie biurowce, piękne panie w pięknych toaletach, które powitały nas w Temple Bar. To imprezowa dzielnica Dublina, ale dantejskich scen, które miały tam miejsce, nie będziemy Wam opisywać, bo i tak nie uwierzycie. A to niby katolicki kraj… Na szczęście również płynący Guinnessem, którym ukoiliśmy smutki – w, co ciekawe, czeskim barze, o nazwie Czech Inn. Utworzył się pasjonujący panel dyskusyjny, w którym reprezentowane były wszystkie najważniejsze chyba polskie regiony: Dolny Śląsk, Podkarpacie (ale nie był to niestety Kazimierz Greń), Mazowsze, Górny Śląsk, Pomorze i Londyn.

Zrobiło się późno. Na miejsce kimy podwiózł nas taksówkarz, który dopiero na sam koniec ujawnił, że jest Tatarem z Krymu. Miał swoje zdanie na temat wojny na wschodzie, ale jednoznacznie stwierdził, że samolot w Alpach to Amerykanie strącili.

Mecz
Wreszcie dzień meczowy, który zaczął się nietypowo. Na skutek nieporozumienia położyliśmy się spać w pokoju, w którym na co dzień stacjonują dwa jamniki. Dlatego dziwnym nie jest, że nad ranem ciałemstało się powiedzenie „pies nam mordę lizał”. I nie tylko. Jeden z nich to jakaś szycha, bo nawet pomnika w Dublinie się dorobił.

1

Irlandczyk Raymond, nasz gospodarz, nie chciał zjednoczenia republiki z Irlandią Północną (myśleliśmy, że wszyscy Irlandczycy chcą), mówił że Anglicy to „bastards”, narzekał, że Irlandia schodzi na psy, po czym płynnie przeszedł do narzekań, że jak był w Polsce, bmw w salonie kosztowało 50 tysięcy euro. Też byśmy chcieli mieć takie problemy.

Przedmeczowe lenistwo mijało nam na spożywaniu kolejnych „ginesików”, przerywanych jedynie z rzadka wybuchem entuzjazmu – jak wtedy, gdy Gibraltar strzelił Szkotom gola. Ponadto poznaliśmy kilka patentów na życie w Irlandii. Jak na przykład ten:

1. Bierzesz w sklepie pod pachę telewizor
2. Idziesz do punktu obsługi klienta i mówisz, że nie podoba ci się kolor czy coś
3. Kiwają głową, każą wrócić z paragonem
4. Wychodzisz
5. Nie wracasz

1

Droga na stadion mija nam dziarsko, aczkolwiek dziwi, że Irlandczycy są widoczni dopiero w bezpośrednim sąsiedztwie stadionu. Wszędzie tylko nasi, na oko jest ich jakieś 90%. Na Aviva mamy miejsca w szóstym rzędzie w pobliżu polskiego sektora. Cieszymy się, że Polacy będą na tę bramkę atakować w drugiej połowie. Szkoda tylko, że w drugiej połowie biało-czerwoni byli pod tą bramką jakieś dwa razy. Wygrana była blisko, chociaż nie byłaby zasłużona, bo w drugiej połowie Irlandia miała przewagę wręcz przygniatającą. Nasz czas mija dość wesoło, bo za sąsiada mamy kolegę Sławka Peszki z Kolonii, który tłumaczy nam, jak to wtedy w tej taksówce było. Właśnie Peszko oraz Łukasz Fabiański, czyli dwaj piłkarze, co do których postawy było najwięcej obaw, są najlepsi w naszych szeregach. Na trybunach jak na boisku: w pierwszej połowie „gramy u siebie”, w drugiej Irlandczyków napędzają głośnie trybuny i piorunujące wykonanie „Fields of Athenry”. Więcej o meczu nie będzie, bo każdy widział.

Na lotnisku wszystkie miejsca stojące i leżące wyłożone zwłokami rodaków. Wszystkie oprócz jednego. Małpiego gaju dla dzieci obok McDonalda. Patologia? Może i tak, ale tak dobrze nam się nie spało od paru dni. A już na pewno nie z jamnikiem.

unnamed

Maciej Słomiński i Kamil Szendera