Jesteśmy farciarzami

Polacy to dziady? Czy obecne pokolenie sportowców jest straconym w kontekście przeszłości?

Tematem numer jeden w serwisach sportowych są oczywiście zimowe igrzyska olimpijskie w Pjongczang i ogólnonarodowa debata, czy wysłaliśmy do Korei Południowej ekipę ambitnych sportowców, czy może turystów, dla których sukcesem życiowym jest już sam udział w igrzyskach. Fala jadu wylewanego na olimpijczyków sączy się zewsząd, bo przecież Polska potęgą w sportach zimowych jest i basta! Dzień bez medalu jest dniem straconym i powodem do wylania kolejnego wiadra pomyj na olimpijczyków.

30 lat
Jak do tej pory w Pjongczang zdobyliśmy dwa medale – złoto Kamila Stocha na dużej skoczni i brąz drużyny skoczków także na dużej skoczni. Regularnie, z co najmniej jednym medalem, wracamy z zimowych igrzysk od czterech olimpiad. Wcześniej, wszystkich medali zdobyliśmy raptem… cztery. Od medalu Wojciecha Fortuny (Sapporo), do dwóch krążków Adama Małysza (Salt Lake City) minęło 30 lat. O tym zdajemy się nie pamiętać.

Tak sobie myślę, że nasze pokolenie ma farta, jeśli chodzi o sporty zimowe. Bo nie dość że doczekaliśmy się wąskiego grona sportowców wybitnych (Małysz, Justyna Kowalczyk, Tomasz Sikora, Stoch), to jeszcze potrafią oni przekuć swój wielki talent na wyniki sportowe i medale olimpijskie, co wcześniej nie udało się wielu uchodzącym za talenty najczystszej wody (choćby mistrzowi świata w biegach narciarskich, Józefowi Łuszczkowi). Czasem wyskoczy ktoś z sezonem życia (panczenista Zbigniew Bródka w Soczi), czasem sukcesy odnosimy wbrew logice i zdrowemu rozsądkowi (drużyny panczenistek i panczenistów). Ale to tylko zasłona dymna dla nędznego obrazu polskich sportów zimowych, a może i polskiego sportu w ogóle. Bo zdecydowanie dużo bardziej wyrazistym symbolem sportowej Polski jest łyżwiarz potykający się o gładziutki lód czy saneczkarz mknący 130 km/h bez maski ochronnej niż Stoch, który potwierdza wielką klasę.

Jakim prawem spodziewamy się medali w panczenach, w sankach, czy w snowboardzie? Na co dzień nikt nie śledzi tych dyscyplin i nie ma pojęcia, że sukcesem dla naszych zawodników jest awans do czołowej trzydziestki. Na cud zakrawa fakt, że wychowaliśmy mistrza olimpijskiego (Bródka) w łyżwiarstwie szybkim, nie mając krytego toru łyżwiarskiego. Takowy otwarto dopiero tej zimy w Tomaszowie Mazowieckim. Jeden tor lodowy na 38 milionów obywateli.

A saneczkarstwo, bobsleje, skeleton? Tutaj jesteśmy tak naprawdę ubogimi krewnymi Niemców, bowiem głównie po nich dziedziczymy sprzęt. Z polskimi sankami jest jak z… tramwajami. To, co za naszą zachodnią granicą dawno zostałoby pocięte na żyletki, u nas dalej jeździ. Sęk w tym, że na olimpiadzie przypomina to wyścig starego golfa z bolidem Formuły 1. Gdzie mają trenować nasi, gdzie mają rodzić się talenty, mogące walczyć z perfekcyjną niemiecką machiną, skoro nie ma u nas żadnego toru saneczkowego? Takowy mają nawet… Łotysze, dzięki czemu plasują się w światowej czołówce. Zatem nie dziwmy się, że dla naszych jeżdżących nierzadko za własne, ciężko zarobione pieniądze, sukcesem jest już sama kwalifikacja na igrzyska.

Pokolenie farciarzy
Tyle słyszeliśmy od naszych rodziców o sukcesach polskich sportowców przed laty. „Kiedyś mieliśmy zawodników, teraz nasi to dziady” – panuje opinia. No właśnie… Czy naprawdę mamy się czego wstydzić? Czy naprawdę obecne pokolenie polskich sportowców jest pokoleniem straconym? W jednych tylko igrzyskach zimowych w Soczi zdobyliśmy więcej medali niż w całym XX wieku. Sporty zespołowe? Proszę bardzo. Siatkarze zdobyli tytuł mistrza (2014) i wicemistrza (2006) świata, piłkarze ręczni byli wicemistrzami świata (2007) i zdobyli brązowy medal (2009, 2015), siatkarki Andrzeja Niemczyka dwukrotnie sięgały po tytuł mistrzyń Europy (2003, 2005), nawet polskie koszykarki były najlepsze na Starym Kontynencie (1999).

Futbol? Jest słabiej niż w latach 70. czy 80. ubiegłego stulecia, ale… Nie musimy już słuchać o klątwie Wembley, bo tę 22 lata temu przełamał Marek Citko.

Co prawda Anglików na Wembley nie ograliśmy, lecz wielkie drużyny Kazimierza Górskiego czy Antoniego Piechniczka też tego nie zrobiły. Za to pierwszy raz w historii pokonaliśmy Niemców, czego poprzednie pokolenia piłkarzy i kibiców nie doświadczyły. Dodatkowym smaczkiem jest fakt, że jesienią 2014 roku nasi zachodni sąsiedzi przyjechali do nas w glorii mistrzów świata.

Mistrzowie Polski trzykrotnie grali w fazie grupowej Ligi Mistrzów, fantastycznie w Lidze Europy spisywał się poznański Lech (2010), z grupy w tych rozgrywkach wychodziły także Legia Warszawa i Wisła Kraków. Wszyscy pamiętamy też fantastyczne boje „Białej Gwiazdy” z Parmą i Schalke 04 Gelsenkirchen (2002). Droga do finałów europejskich pucharów przez reformy i rozwarstwienie rozgrywek też, w porównaniu z dawnymi latami, mocno się wydłużyła.

Mieliśmy przyjemność oglądać jak polski bramkarz, Jerzy Dudek sięga po Puchar Mistrzów w jednym z najbardziej niesamowitych finałów w historii futbolu: Liverpool – Milan. Ba, zostaje jego bohaterem!

Teraz na naszych oczach pisze się historia Roberta Lewandowskiego, chyba największego snajperskiego talentu od czasów… Ernesta Wilimowskiego. Medal na igrzyskach olimpijskich polscy piłkarze też wywalczyli – Barcelona (1992).

W końcu awansowaliśmy do finałów mistrzostw Europy i znaleźliśmy się w najlepszej ósemce, a bój o półfinał przegraliśmy po rzutach karnych. Stało się to teraz, półtora roku temu, a nie za czasów Górskiego, Gmocha, czy Piechniczka…

I tylko do pełni szczęścia brakuje nam spektakularnego sukcesu na mistrzostwach świata. Za kilkanaście tygodni startuje mundial w Rosji. Nie jedziemy tak w roli faworyta, raczej to inni marzyli, by z nami grać. Jedyne medale – brązowe – zdobyliśmy 44 i 36 lat temu. Dawno. Ale przecież… jesteśmy farciarzami!

Grzegorz Ziarkowski