Kopalnia. Sztuka Futbolu

Dużo czytania przed mundialem. Szczepłek, Wawrzynowski, Kuczok, Czado, Okoński, Zych, Żelazny – same tuzy, a na dokładkę nasz człowiek w parlamencie.

Rzadko mam się okazję chwalić, ale tym razem jest czym. Otóż znalazłem się w szacownym gronie autorów, których zebrało w jednym miejscu nowo powstałe Wydawnictwo „Kopalnia”. Nie wiem czemu koledzy Marek Wawrzynowski i Piotr Żelazny (kiedyś w „Przeglądzie Sportowym”, dziś założyciele „Kopalni”) mnie poprosili o napisanie kawałka. Chyba z litości, ale ostatnio tak się jarałem zdaje się przy okazji mistrzostw świata w 1986 roku.

Napisałem tekst związany właśnie pośrednio z Mexico ’86, czyli o następcach boskiego Maradony. Niżej jego fragment, a tymczasem więcej jeszcze informacji o tym projekcie.

Każdy z autorów dostał praktycznie nieograniczoną przestrzeń i prawie całkowitą dowolność formy – jedyny warunek: teksty miały dotyczyć mundialu.

Autorzy (alfabetycznie):
Paweł Czado („Gazeta Wyborcza”)
Tom Dart (freelancer współpracujący m.in. z „Guardianem”);
Leszek Jarosz (TVP)
Michał Kołodziejczyk („Rzeczpospolita”)
Wojciech Kuczok (pisarz, zdobywca Nagrody Nike i Paszportu „Polityki” za powieść „Gnój”)
Olgierd Kwiatkowski (freelancer)
Chris Lash  (rightbankwarsaw.com)
bracia Nosalowie (numer10.blox.pl)
Michał Okoński („Tygodnik Powszechny”)
Martin del Palacio (freelancer współpracujący m.in: z FIFA.com)
Kuba Polkowski (PZPN)
Maciej Słomiński (slowfoot.pl)
Rafał Stec („Gazeta Wyborcza”)
Artur Szczepanik („Gazeta Polska Codziennie”)
Stefan Szczepłek („Rzeczpospolita”)
Marek Wawrzynowski (Wydawnictwo „Kopalnia”)
Michał Zachodny (sport.pl)
Przemysław Zych („Gazeta Wyborcza”)
Piotr Żelazny (Wydawnictwo „Kopalnia”)

Do tego dochodzą fragmenty książek „Futebol” Alexa Bellosa oraz „Tor!” Ulego Hesse.

Tematy poruszane przez autorów to m.in. złota węgierska jedenastka, drużyny afrykańskie na mundialu, czemu Polska nie zdobyła Pucharu Świata w 1978 r., kadra Bośni i Hercegowiny, historia mistrzostw świata w Italii (ale nie w 1990, a w 1934 r.), Urugwaj 1930, Ślązacy w barwach Polski i Niemiec oraz wiele, wiele innych. Myślę, że tematy są takie, jakie tygrysy (czyli my) lubią najbardziej.

Sądzę, że projekt jest wart mszy. Jest już w empikach i innych przybytkach, ale najkorzystniej dla autorów będzie, jak rzecz nabędziecie na stronie internetowej wydawnictwa.

Kopalnia

Tak wygląda okładka:

1

A teraz, na zachętę, fragment mojej argentyńskiej prozy. Smacznego.

Leo przejmuje piłkę w środku boiska. Wydaje się, że rywale zaraz go powalą na ziemię faulem, ale 20-letni, długowosłosy Argentyńczyk zaczyna mijać przeciwników.  Ośmieszeni po kolei zostają: Paredes, Nacho, Alexis, Belenguer, García i Redondo. Dokładnie tak, jak kiedyś Diego. Wtedy za tyczki robili Beardsley, Reid, Butcher, Fenwick, Shilton i Stevens. Poza tym wiele się zgadza. Zresztą oglądając bramkę Messiego, trudno oprzeć się wrażeniu, że może strzelić gola wcześniej, ale chce zrobić dokładnie taki sam zwód, jak Diego, dokładnie w ten sam sposób położyć bramkarza i dokładnie tak samo strzelić. Messi skopiował bramkę stulecia, tak jak współcześni malarze kopiują dla treningu wielkich mistrzów. Różnica jest taka, że Messi zrobił to w meczu półfinału Pucharu Króla, a Maradona w ćwierćfinale mistrzostw świata. Messi w meczu z przeciętnym Getafe, Maradona w spotkaniu z bardzo mocną Anglią. W końcu bramka Messiego nie dała niczego poza świetnym efektem, a bramka Diego utorowała Argentynie drogę do mistrzostwa świata. Prawda, że spora różnica? Ale z pewnością, jeśli miał się pojawić nowy Maradona, to nikt nigdy nie był aż tak blisko.

Gdy Argentyna Diego Maradony sięgała po tytuł mistrza świata w Meksyku w 1986 roku, Zbigniew Boniek rzucał klątwę na polską piłkę. Zaklęcie, przez które długie 16 lat czekaliśmy na udział biało-czerwonych w wielkiej imprezie. Nie jest jasne, czy ktoś rzucił podobne na „Albicelestes”, ale faktem jest, że również 16 lat czekają Argentyńczycy na mundialowego gola reprezentacyjnej dziesiątki. Ostatniego, z tym numerem na plecach, zdobył Ariel Ortega podczas MŚ w 1998 roku w meczu z Jamajką. Nic wielkiego.

Oczywiście strzelali gracze z innymi numerami, którzy pełnili na boisku funkcję „el número diez”, ale z Maradoną i jego następcami jest trochę jak w książce dla młodzieży „Emil i detektywi” – wszyscy szukają, ale znaleźć nie mogą. 

Najprostsze wyjaśnienie jest takie – nie zastąpili Maradony, gdyż Maradona był tylko jeden, był i jest Bogiem (ma nawet swój kościół), a takiego nie da się zastąpić. Ale będzie to jedynie część prawdy.

Każdemu z następców czegoś brakowało. Teoretycznie, każdy z nich miał wiele, by zostać następcą Diego, w praktyce nie został nikt. Jednemu zabrakło charakteru, drugiemu odpowiedniego trenera, trzeciemu iskry bożej, a może odrobiny szaleństwa właściwego geniuszom?

A może tego, o czym mówił niedawno brazylijski bramkarz Claudio Taffarel w wywiadzie dla niemieckiego niezależnego magazynu „11 Freunde”:

„Graliśmy z Argentyną w 1/8 finału MŚ w 1990 roku. Drużyna Maradony nie grała czysto. Szczytem wszystkiego było, gdy nasz obrońca Branco poprosił Diego o podanie butelki z wodą. Branco wziął łyka, po którym rozjechały mu się strony: zamiast boiska, widział zieloną plamę, ledwo trzymał pion. Argentyńczycy prawdopodobnie dosypali czegoś do wody”.

Lionel Messi nigdy na coś podobnego by się nie zdobył. Zlatan Ibrahimović, pytany o to, co robi Messi, odpowiedział, że „pewnie siedzi w domu i gapi się w obraz z kamery przemysłowej”. To jest różnica.

Być może właśnie dzięki tej dawce łajdactwa Maradona jest punktem odniesienia we współczesnym futbolu. Współczesnym, czyli futbolu ery telewizyjnej. Tę można liczyć od momentu, gdy w 1974 roku FIFA zaczął rządzić Brazylijczyk João Havelange, i przekształcił ją w maszynkę do zarabiania pieniędzy. Futbolem zaczęły rządzić wielkie koncerny. Mistrzostwa w Meksyku obejrzało około 650 milionów telewidzów. W 1978 czy 1982 roku nie było postaci, które potrafiłyby rozbudzać namiętności milionów. Pierwszy z tych turniejów Argentyna wygrała przy nazbyt aż oczywistej pomocy junty wojskowej, w drugim zwycięzcy, czyli Włosi, po drodze zabili brazylijską legendę, ponoć najlepszą drużynę w historii „Canarinhos”. Dopiero w 1986 roku pojawił się wielki lider, który prowadził w niespotykanym dotąd stylu zespół do ostatecznego triumfu. Wątpliwe, czy jakikolwiek inny piłkarz zdominowałby w takim stylu mundial. Dlatego ten turniej był tak wyjątkowy.

I choć starsi kibice wskazują jako króla futbolu Pelégo, dla wielu fanów jego czasy to prehistoria. Poza tym Pelé zawsze pozował raczej na ułożonego biznesmena. A nawet więcej – był nim. Maradona tymczasem był złoczyńcą. A przecież historia świata, literatury czy kina pokazuje, że ludzie kochają czarne i wyraziste charaktery. O ile uśmiechnięty Pelé jest idealnym ambasadorem koncernów i idealnie pasuje do reklamy banku czy marki samochodów, o tyle Maradona jest tym, który ze swoimi grzechami, zepsuciem, infantylnym egocentryzmem, rozbudza wyobraźnię zwykłych ludzi. I jeszcze ten mecz z Anglią. Oczywiste jest, że niezwykły wpływ na jego popularność mają właśnie dwie legendarne bramki strzelone Anglikom. Najpiękniejsza i będąca największym oszustwem. I to w odstępstwie zaledwie pięciu minut. A potem zadziałała potęga brytyjskich mediów, która w świecie futbolu jest przecież oczywista i która ma nieporównywalną z żadną inną siłę oddziaływania.

Maciej Słomiński