Książka Piotra Dobrowolskiego o Stanisławie Terleckim

Po raz drugi na naszej stronie… będzie o tej pozycji.

Wcześniej, całkiem niedawno, pisał o niej nasz kolega Marcin, któremu zresztą zawdzięczam możliwość lektury.

Zanim przejdę do chociażby skrótowego opisu „Terleckiego”, pozwolę sobie na pewne porównanie. Proszę wybaczyć, że będzie połączeniem wyjętym ze świata filmu i literatury. Myślę jednak, że nie będzie stanowiło obelgi dla tak utalentowanego, byłego reprezentanta Polski. Wprost przeciwnie – żywię nadzieję, że okaże się godnym pochlebstwem.

Wojciech Jerzy Has i Bruno Schulz. W tym akurat przypadku, kolejność może być odwrotna. Gdyby bowiem wpierw nie wyszła spod pióra autora z Drohobycza powieść „Sanatorium pod Klepsydrą”, legendarny polski reżyser nie miałby – wydawałoby się – nieprzekładalnego materiału wyjściowego. Kariera i późniejsze lata życia S. Terleckiego można przyłożyć do fantastycznego skądinąd filmu i poszczególnych scen w nim zawartych, które jednak na samym otwarciu są – delikatnie rzecz ujmując – nieciekawe z pewnego, oczywiście, punktu widzenia. Przedstawiają podróż do, tak jakby, martwego świata. Nieszczególnie żywego, to na pewno.

Później za to pojawiają się barwne wspomnienia czegoś dawnego: zakątku świata pełnego różnorodnych kolorów i wybujałych postaci…

Wędrując po siedmiu rozdziałach reporterskiej książki Dobrowolskiego, można odnieść wrażenie, że czasy boiskowej świetności – nie zawsze łatwej, to trzeba zaznaczyć – budowały szczęśliwą egzystencję byłego skrzydłowego. Dopiero po wszystkim zaczęło mu być trudniej, w końcu doprowadzając go do życia w ubóstwie i tragicznej śmierci.

Na początku warto wspomnieć, że zbiór relacji osób, do których dotarł dziennikarz „Super Expressu”, jest w książce raczej spójny. Potwierdzają niebywały dar do gry tragicznego bohatera. Przeważnie też zgodnie opisują jego charakter. W niewielu miejscach coś może zgrzytać i wywoływać w odbiorcy wątpliwości.

Osób, do których udało się dotrzeć, a które dość dobrze znały Stanisława, było sporo. Większość to byli koledzy z boiska. Wypowiadali się i byli niemal do końca z nim również inni. Stanowili garstkę wiernych, oddanych mu przyjaciół.

Niejako przewodnikiem w tej podróży jest Paweł Lewandowski. Człowiek, który wspierał do ostatnich chwil Stasia. Pomagał mu na różne sposoby. Organizował wszystko. Na przemian wyciągał pomocną dłoń i podtrzymywał pamięć i szacunek dla legendy ŁKS-u. Sam jest oddanym kibicem tego klubu.

Kariera ojca czwórki dzieci, poróżnionego w pewnym okresie z najbliższą rodziną, o czym niekomfortowo wspominam, była nierówna. Bardzo szybko rozwinął talent, ale przytrafiły się także niefortunne sytuacje: poważna kontuzja tuż przed mistrzostwami świata w 1978 roku w Argentynie i – niedługo później – głośna afera na Okęciu, w wyniku której został zdyskwalifikowany i nie mógł prezentować swoich walorów na murawie. Te dwa zdarzenia w książce jednym chórem wskazują ludzie poproszeni o głos jako główne powody niespełnienia znakomicie zapowiadającego się piłkarza.

W Stanach Zjednoczonych za to zdobył niezwykłą popularność. Był idolem w Pittsburghu, gdzie występował pod dachem w halowej piłce z bandami w miejscowym klubie Pittsburgh Spirit, i zarobił… krocie. Już nawet nie chcę przywoływać tej kasy, jaką uzyskiwał. Wystarczy wspomnieć, że miał ponoć większe pieniądze od samego Mario Lemieux, genialnego kanadyjskiego hokeisty miejscowych „Pingwinów”.

Do Stanów polecił kilku kolegów z czasów wspólnych występów w Polsce.

Był otwarty na innych, okazywał wielkie serce do pomagania – oddałby, dosłownie, bliźniemu ostatni dres.

Za niższy kontrakt, niż miał, zgodził się grać dla samego New York Cosmos. Liga jednak wkrótce upadła, a on sam powoli osadzał się z powrotem w kraju…

Im bliżej zakończenia gry w piłkę, tym więcej narastało komplikacji. Był z rodziną. Próbował pomagać synom w futbolu. Uczył podejścia, podsuwał rozwiązania i był wymagający.

Po rozstaniu z grą nie mógł z kolei znaleźć do końca dla siebie miejsca. Próbował prowadzić rozmaite interesy, które najczęściej kończyły się niepowodzeniem, jak ten ze sprowadzaniem do Polski farby antykorozyjnej.

Wspierał finansowo kampanie polityczne, czego do dzisiaj pewnie by żałował. Jak się dowiadujemy z książki, politycy różnej maści szybko o tym zapomnieli.

Imał się różnych zajęć, ale nigdy nie dane mu było szkolić profesjonalnie młodzieży. O tym skrycie marzył, jednakże nie doczekał się konkretnej propozycji.

Miał nawet epizod w roli grającego trenera, a dalej – prezesa klubu w Nadarzynie! Mała rzecz, a go cieszyła. Pomógł zresztą wrócić podwarszawskiej drużynie do okręgówki. Pamiętają go tam do dzisiaj i mile wspominają.

W ostatnich etapach życia daleki był od jakiejś większej stabilizacji. Do końca swoich dni żył głównie ze śmiesznie niskiej renty przyznanej z uwagi na wykrytą arytmię serca.

Mógł za to liczyć, chociaż otwarcie nigdy się tego nie domagał, na wsparcie od dobrodusznych ludzi.

Licznych zakrętów nie brakowało, o czym możecie dowiedzieć się z książki. Wsłuchajcie się w wypowiedzi przeważnie znanych osób ze świata piłkarskiego. Indywidualnie wywnioskujcie, jakim człowiekiem mógł być zmarły w grudniu 2017 roku Stanisław Terlecki i jaki może być świat dookoła nas…

Paweł Król