Mecz z weekendu. Rapid Wiedeń – SV Mattersburg 1:0

Rok 2018 jest dla mnie wyjątkowy. Wkroczyłem w jesień życia, zmieniając kod z przodu na 4.

W lutym na obchodach byli goście z całego kontynentu, w tym z brukselskiej dzielnicy Molenbeek. Gdy jeden z nich zaprosił na 50. rocznicę swych narodzin, przez grzeczność nie wypadało odmówić. Zwłaszcza że areną nierównych zmagań miała być nie siedziba Komisji Europejskiej, a piękna o tej porze i każdej czeska Praga. Do szczęścia potrzebna była jeszcze logistyka – jak wiadomo kraje wschodniej Europy nie są raczej połączone z innymi, oprócz Ukrainy, która dostarcza siły roboczej. Na szczęście jednak węgierska różowa linia ogłosiła niedawno loty z Gdańska do Wiednia, można było ruszać. Na austriackim lotnisku natknąłem się na spory tłum – to kibice i piłkarze Rapidu wracali z Glasgow z meczu z Rangers w ramach Ligi Europy. Jeden z graczy miał zabandażowaną głowę, niczym niemiecki żołnierz wracający z frontu wschodniego. Musicie wierzyć na słowo – nie zdecydowałem się robić zdjęcia; był jednak sporo większy. To był zapewne bramkarz Rapidu, którego ujrzałem w bramce dwa dni później w kasku à la Petr Čech.

No dobrze, ale gdzie Wiedeń, gdzie Praga – zapyta ktoś, jednak to właśnie czterogodzinna trasa kolejowa wydawała mi się z całej wycieczki najbardziej interesująca. Chyba najzwyczajniej chciałem mieć wszystko gdzieś, by nikt nie zawracał mi przez te marne cztery godziny gitary, nie szarpał za nogawkę. W zasadzie mogłem również wsiąść do Polskiego Busa i pojechać do Łodzi, ale jednak nikt znajomy tam nie imprezował, poza tym słyszałbym ojczysty, a to nie jest dobre dla mych nerwów.

1

Na które z kolei jak kamfora zadziałała książka piszącego o Węgrach Krzysztofa Vargi, którą wziąłem na drogę, by się maksymalnie poczuć po mitteleuropejsku. Lektura, która jest właściwie z tych nudnych – nie dzieje się prawie nic, bohater spędza czas na rozważaniach nad (bez)sensem tego wszystkiego, co mi się ostatnio też czasem zdarza. Narrator nigdzie się nie rusza poza Budapeszt, który uwielbiam. A nie, pardon, na chwilę wybiera się do Portugalii, o której marzę. Nie mogłem się oderwać. Być może się wciągnąłem, bo autor planuje i marzy o napisaniu życiowego dzieła, stąd jest czymś w rodzaju mojego alter ego? Też chcę napisać coś dużego i fajnego, mam sporo materiału, ale jak wracam z fabryki, jestem tak zmaltretowany, że marzę tylko, by się uwalić, względnie poczytać chłopakom na dobranoc. Co ja zrobię, gdy za kilka lat nie będą chcieli?

Mój kolega Anglik (kibic Fulham), z którym popijam w Sopocie, mówi mi, że często wyjeżdżam. Gdy oponuję, że nie tyle, ile bym chciał, w zasadzie zgadza się ze mną. Mówi: „No tak, niewiele. Ale jak na kogoś, kto ma polską żonę, to sporo”. Sam ma za lepszą połowę pewną Monikę, dlatego wie, co mówi.

Gdy dotarłem do Pragi, był już piątkowy wieczór, po 21. Szkocko-belgijskie towarzystwo (jubilat, Pan O., jest zażartym fanem Hearts) było już mocno zrobione; starczy dodać, że w praskiej dzielnicy Smíchov raczyli się curry (!). No to już lekka potwarz dla czeskiej kuchni. Najlepsze miało nastąpić nazajutrz, ale zanim ranek, udałem się na nocną rundę z głównym bohaterem weekendu na góra jedno małe do centrum. Zgodnie z przewidywaniami poszło chyba sześć – w łóżku o czwartej i nad ranem pulsująca bania. A wstawać trzeba było skoro świt, bo obowiązki wzywały.

Jakimś cudem wydedukowałem wcześniej, że podczas urodzin Pana O. Slavia Praga kopie w niedzielę z FK Příbram (po naszemu: Przybram), które ma siedzibę 60 kilometrów od stolicy. W drugiej z tych drużyn gra piłkarz o nazwisku Rudi Skácel. Może nie jakaś megagwiazda, ale w finale Pucharu Szkocji w 2012 roku strzelił dwa gole i został najlepszym graczem meczu. A ja tam byłem i sporo wypiłem.

Chłop grał tak, że skradł serca kibiców „Serc”, była nawet taka pieśń: „Oh, Rudi Skácel, you’re the love of my life. Oh, Rudi Skácel I let you shag my wife”. To jednak trochę przesada, ale tak było.

No to trzeba pogłówkować. Chwyciłem za telefon, by skontaktować się z jednym dziennikarzem „Przeglądu Sportowego”, specjalisty od Czech, ten dał mnie numer do Josefa Csaplára, trenera Przybramu, a niegdyś Wisły Płock. Csaplár od razu odebrał i nienaganną polszczyzną mówi: „Ano, ano, za dni kilka wyślę numer Rudeho. Ahoj!”. Tak zrobił, na co ja za telefon i piszę do Skácela: „Jest sprawa taka i taka”. Było trochę zawirowań, ale ostatecznie na spotkanie wyznaczył miejsce oddalone dwie minuty od hostelu, na godzinę 9 rano. Moim zadaniem było ściągnąć tam skacowanego Belga. Coś wymyśliłem, że reszta „Serc” tam jest, on trochę nie dowierzał, czemu właśnie tam. Ale jeszcze bardziej mu kopara opadła, jak doszliśmy na miejsce. „Cześć, cześć, cześć”. „Ooooo CZEŚĆ!”. Z godzinkę niecałą pogadaliśmy. Pośmialiśmy się najbardziej, gdy chłopcy zapytali, kto był jego ulubionym trenerem w Edynburgu. Bez wahania odparł: „Władimir Romanow!”. Tyle że to w ogóle nie trener, a kontrowersyjny właściciel klubu, który niemal doprowadził go do upadku. Jak powiedział Rudi: „He was special!”.

Ogólnie Skácel okazał się super chłopakiem na poziomie. Powiedział o swych planach po zakończeniu kariery (wyjazd do USA, zaraz po tym sezonie, w końcu ma już 39 lat), o ulubionych golach (w Szkocji grał w ataku, teraz – z racji – wieku w obronie), o czeskich piłkarzach i Pradze, w okolicach której mieszka itp., itd. Potem przyszła pora na sesję zdjęciową, a moi koledzy z zachodu Europu jeszcze długo kręcili głową z niedowierzaniem. U nich jest nie do pomyślenia by spotkać eksgrajka, nie mówiąc już o obecnych. Światy kibiców i kopaczy nie przenikają się, odwrotnie niż u nas – czasem nawet za bardzo.

Wreszcie pora na drugie główne danie dnia. Mecz IV ligi czeskiej między Motorlet Praga i FK Brandýs nad Labem. Tego klimatu meczu przy piwku i giętej o godzinie 10.15, groźniejszego niż na Marakanie w Belgradzie tunelu stadionowego, wreszcie rzutów karnych po spotkaniu, skończonym bezbramkowym remisem (prawie wszystkie perfekcyjnie wykonane, dlatego skończyło się aż 11:10 – decydującego trafił Jan Rajnoch, 15-krotny reprezentant Czech i gracz klubów tureckich i niemieckich niegdyś) i pięknego słońca – nie oddadzą słowa, dlatego zamiast nich kilka zdjęć.

Okazuje się, że Viktoria Żiżkow to jeden z klubów, które grają o 10:15 rano. O tej porze gra wiele czeskich drużyn – ale akurat Viktoria jest najwyżej w tabeli – z niższych lig (nawet nazajutrz Meteor Praga), ale tego już nie dane było mnie zobaczyć, bo byłem w trasie.

Reszta soboty minęła na niespiesznym przemieszczaniu się między jednym barem, a drugim i trzecim, i czwartym, itd. Obowiązkowo wybraliśmy się na największy niegdyś stadion świata na Strahovie (mieszczący nawet 250 tysięcy widzów – obejrzycie na YouTubie, jakie za komuny się tu spartakiady odbywały, w stylu północnokoreańskim). Obok niego mieści się obecnie nieczynny obiekt im. Evžena Rošickiego, na którym niegdyś rozgrywała mecze praska Slavia. Moim wiekowi koledzy byli tu 16 września 1992, gdy w Pucharze UEFA „Serca” potykały się z prażanami. To był ciekawy czas – Czechosłowacja jeszcze istniała, ale już obie ligi grały oddzielnie. W Slavii, którą przyszło oglądać jedynie 4,5 tysiąca widzów, grali znani gracze, jak Jan Suchopárek, Jaroslav Šihlavy (nowo mianowany czeski selekcjoner), Pavel Kuka (po zakończeniu kariery Dyrektor Sportowy FK Przybram) i 19-letni Patrik Berger oraz – co było symbolem nowych czasów – Władimir Tatarczuk, strzelec zwycięskiej bramki dla gospodarzy. Dla kolegów z „Serc” też było to dość spore zdziwienie: wybrać się do świeżo wyswobodzonej drugiej strony żelaznej kurtyny. Dwa lata wcześniej około 30-40 z nich pojechało na mecz do miasta zamkniętego, jakim był radziecki Dniepropietrowsk. Spory kontrast z Pragą. W rewanżu Hearts odrobili deficyt i wygrali 4:2 w jednym z najbardziej pamiętnych meczów tamtego okresu.

Na co dzień stadion obok Strahova jest zamknięty. Niegdyś odbywały się tu również imprezy lekkoatletyczne – w 1978 roku złoty medal w ME w biegu na 3000 metrów z przeszkodami zdobył śp. Bronisław Malinowski; jego wyczyn powtórzyła sztafeta męska 4 x 100 metrów, a brąz śp. Irena Szewińska na 400 metrów (szczerze, to nie wiedziałem, że biegała na tym dystansie). Ale tym razem mieliśmy szczęście. Odbywał się jakiś mecz weteranów: Czechy – Słowacja. Ci pierwsi jakoś wyglądali, ale drudzy mieli bramkarza co najmniej 80-letniego, który bronił na poziomie Lorisa Kariusa. Gdy opuściliśmy arenę, by udać się na smażony ser, frekwencja spadła o ponad 50%.

Niedziela to znów poranna pobudka, nawet wyjątkowo kupiłem bilet na praskie metro. I wio na hlavní nádraží na pociąg do Wiednia. Miałem bilet za trzy euro za I klasę. Już w Austrii okazało się to tylko rezerwacja, więc musiałem dokupić bilet, ale co pojechałem w komforcie. to moje. 🙂

Wysiadłem na dworcu Wien Meidling, stamtąd podążyłem za biało-zielonym tłumem kibiców Rapidu u-bahnem linii U6, potem U4 – i jestem na stacji Hütteldorf, gdzie oczom ukazuje się bryła Allianz Stadion. Za godzinę zaczynał się mecz Rapidu z SV Mattersburg. O dziwo, to ci drudzy są wyżej w tabeli. Najbardziej utytułowany klub Austrii z 32 tytułami, ostatni z nich zdobył w sezonie 2007/8. Marnym pocieszeniem jest fakt, że w tym czasie tylko raz świętowali fani Austrii Wiedeń, znienawidzonego stołecznego rywala. Ostatnia dekada to zdecydowana dominacja Red Bull Salzburg, ale czy biało-zielonym od tego lepiej?

Zresztą gdy wchodzi się na stadion, kibic biało-zielonej Lechii – jak ja – może poczuć się jak w domu. Obiekt lśniący nowością (aktualnie wybudowany powstał w miejscu stadionu Gerrharda Hanappiego z 1980 roku; szybko zburzyli) niczym Energa Stadion w Gdańsku, oba kluby posiadają również energetycznego sponsora. Na boisku podobna kopanina. Z czystym sumieniem przyznać muszę, że nie znałem ani pół zawodnika z obu drużyn. Może oprócz Andrzeja Iwana, który na starość został Rumunem.

1

On nie zagrał, za to uśmiech pod wąsem wywołał gracz nazywający się BOLI BOLINGOLI. Ten był chyba najlepszy na placu, rozdawał karty na lewej stronie boiska.

Wyglądało to tak, jakby obie drużyny grały na trzech obrońców. Składy na końcu wypracowania mówią co innego, ale uwierzcie, że wielokrotnie to atakujący mieli przewagę liczebną. Być może przyszedł rozkaz z piłkarskiej centrali Austrii, by mecze były w ten sposób bardziej atrakcyjne. Tak samo jak rozkaz o tym, by kapo prowadzący doping miał brodę i ciemne okulary. Co ciekawe, po przerwie zdjęli okulary, brody zostały – być może były sztuczne. Po meczu kubeczki, z których pito piwo, do wielkiego pudła – jak znalazł będą na następny mecz; ordnung muss sein.

Doping trwał przez cały mecz (najlepszy song to: „Ra Ra Rapid Wien” na melodię „Rasputina” Boney M.). Machano flagami; nawet w ten sposób, że nie bardzo widziałem, co się dzieje pod bramką. Można było sobie to wyobrażać – zioła było w powietrzu tyle (niektórzy kibole mieli nawet rasta szaliki), że imaginacja pracowała na pełnych obrotach.

Największe brawa otrzymał Dietmar („Didi”) Kühbauer, były gracz Rapidu i reprezentacji Austrii, który – co ciekawe – w kadrze pierwszy i ostatni mecz zaliczył przeciw Polsce. Efekt nowej miotły (po niemiecku „neue besen”) zadziałał – biało-zieloni (chociaż stare barwy klubu, biało-niebiesko-czerwone, też były widoczne) wygrali 1:0. Metrem na czuja dojechałem do centrum. Po drodze jakiś młodzian w barwach Rapidu usiłował koniecznie podzielić się wrażeniami z meczu; widocznie wyglądałem aryjsko. Pozory mylą, bo miałem typowo słowiańskiego kaca okrutnika.

Tipico Bundesliga, 10. Runde:
SK Rapid – SV Mattersburg 1:0 (1:0)
Allianz Stadion, 18.200 Zuschauer, SR Hameter

Tor: 1:0 Knasmüllner (11.)

SK Rapid: Strebinger – Potzmann (63./Müldür), Sonnleitner, Dibon, Bolingoli (88./Auer) – Murg, D. Ljubicic, Schwab, Knasmüllner (75./Martic) – Pavlovic, Alar;

SV Mattersburg: Kuster – Kerschbaumer (67./Höller), Mahrer, Malic, Ortiz, Renner – Erhardt, Jano, Hart (82./Ertlthaler) – Pusic (76./Prosenik), Gruber;

Gelbe Karte: Bolingoli.

Maciej Słomiński