Mój pierwszy raz

To się zdarzyło 30 lat temu…

Co roku sobie obiecywałem, że będę pamiętał, i co roku zapominałem. Trzeba było nie smarować chleba masłem i brać mniej dopalaczy, to nie byłoby dziur w pamięci.

Ale trzydziesta rocznica to nie przelewki. Pierwszy raz zawsze jest najlepszy, tak mówią… Nie, nie myślę o tym „pierwszym razie”, o którym pisze się do tygodnika „Bravo”. Chodzi o pierwszy mecz na żywo, na stadionie piłkarskim. Pamiętam radiową transmisję z Grecja – Polska (1:4) we Fiacie 125p w drodze powrotnej z jakiejś rodzinnej uroczystości w maju roku 1985. Pamiętam we wrześniu tamtego roku mecz decydujący o awansie do meksykańskiego mundialu: Polska – Belgia w Chorzowie. Nie bardzo rozumiałem, czemu nasi padają sobie w ramiona, skoro padł bezbramkowy remis, ale też się cieszyłem na wszelki wypadek. Dobrze za to pamiętam, że u gości grał „brodaty” Gerets i jego krewniak – „doświadczony” Gerets. Dziwne to były imiona, szczególnie dla siedmiolatka, ale Eric Gerets nie funkcjonował wtedy w transmisjach bez tych przydomków.

1

Traf chciał, że parę tygodni później leżałem w Akademii Medycznej w Gdańsku, która mieści się dosłownie rzut beretem od stadionu Lechii. W nagrodę za dzielność rodzice kupili mi kolorowankę. Dość nietypową, bo do kolorowania nie były zwierzaki czy samochody, ale herby klubów piłkarskich. Nie wiedzieć czemu, najbardziej podobał mi się herb Zagłębia Sosnowiec. No i, wiadomo, nie tyle herb, co flaga gdańskiej Lechii. Po zdobyciu Pucharu Polski sława biało-zielonych dotarła nawet do mojego sopockiego przedszkola. Któregoś dnia otwieram gazetę (tak, tak – w tamtych czasach dzieci uczyły się czytać przy pomocy gazet) i widzę, że za parę dni Lechia podejmować będzie właśnie Zagłębie. O szczęście niepojęte! Szybki szantaż emocjonalny i pierwszy raz jestem na stadionie, razem z ojcem (dla którego też był to pierwszy raz). Było to dokładnie 10 listopada 1985 r.

Mecz bez bramek, mecz bez historii, mecz, jakich setki. Więcej o wydarzeniach tamtego weekendu można poczytać tu:

1

Z trybun zapamiętałem zapach papierosów i okrzyki: „Bąk, ugryź go!” w stronę Jacka Bąka, który w przerwach między wizytami w trójmiejskich lokalach, zajmował się grą w piłkę. Mój tata był lekko tym wszystkim przerażony, ale mi się podobało, mimo takiego „kiblowatego” meczu i wyniku (niektórzy mówią „kibel” na wynik 0:0). To był początek, i tak zostało do dziś. Co było potem? O tym mógłbym napisać książkę, może zresztą kiedyś napiszę. A Wasze pierwsze razy?

Pozostałe wyniki tamtego łykędu na najwyższym szczeblu:

Legia Warszawa – Śląsk Wrocław 1:0 (Arceusz 41)

Widzew Łódź – Górnik Wałbrzych 6:1 (Smolarek 24, 38, P. Nowak 60, 76, M. Jaworski 4, Leszczyk 60 – Janikowski 87)

Zagłębie Lubin – Bałtyk Gdynia 2:1 (Ptak 2 k., 46 – Przygodzki 84)

Stal Mielec – Lech Poznań 2:0 (Filipczak 45, Barnak 89)

Pogoń Szczecin – ŁKS 1:1 (Leśniak 3 – K. Baran 13)

Ruch Chorzów – GKS Katowice 2:2 (K. Warzycha 47, J. Nowak 89 – Kubisztal 10, Morcinek 75)

Górnik Zabrze – Motor Lublin 1:1 (Pałasz 34 – Szczepański 36)

Wspomnianego Jacka Bąka w ramach współpracy z poznańskim Lechem sprowadził do Lechii ówczesny trener roku tygodnika „Piłka Nożna” Wojciech Łazarek. Gdańszczanie zbyt dobrze na tej współpracy nie wyszli, bo oddali do Kolejorza najlepszego chyba snajpera w historii klubu, Jerzego Kruszczyńskiego, w zamian dostając wspomnianego Bąka, syna trenera Łazarka – Grzegorza, „Bolo” Oblewskiego, Ryszarda Szewczyka i paru innych. Śmiesznie się z dzisiejszej perspektywy czyta ówczesne gazety lokalne. Wojciech Łazarek w wywiadach przyznaje, że jest ciężko, ale obiecuje, że nie odejdzie. Pytający go, dociska: „Przecież masz pan zgodę na wyjazd”. Takie to były cudowne czasy – paszport leżał w urzędzie wojewódzkim czy na milicji. Na wyjazd trzeba było mieć zgodę, przecież nie mogło być tak, że ktoś sobie wziął i w świat pojechał. Skończyło się tak, że Łazarek wyjechał do Szwecji, a ligę ratował na wiosnę Michał Globisz w odwiecznym duecie z moim późniejszym trenerem Józefem Gładyszem.

1

W następny weekend po moim stadionowym debiucie nasza kadra na zaśnieżonym Stadionie Śląskim pokonała Włochów 1:0 po golu Dariusza Dziekanowskiego. „Dziekan” był wtedy w gazie. W odróżnieniu od „na gazie”. Miał iść do Interu Mediolan, a potem do Pisa Calcio. Ostatecznie w Serie A nie zagrał. Czyżby dlatego, że nie miał zgody na wyjazd? Pokonani w Chorzowie Włosi byli wtedy mistrzami świata. Się człowiek pod wąsem uśmiecha, przeglądając pożółkłe roczniki „Piłki Nożnej”. Dominują narzekania, jest źle, wręcz fatalnie, szkolenie kuleje, brak pieniędzy itp. Brzmi znajomo?

Maciej Słomiński