Nie taka straszna Rosja

Jako pierwsi ujawniamy, co tak naprawdę wydarzyło się na mundialu…

Dłuższą chwilę zastanawiałem się, czy w ogóle o tym pisać. Już nawet nie dlatego, że Donbas, Syria, Krym, Smoleńsk i Katyń, ale co prawdziwego da się zobaczyć w czterech miastach przez 10 dni, gdy trawę pomalowali na zielono, a bezpańskie czworonogi wywieziono windą do psiego nieba? Wszystko jednak inscenizowane nie było – samochody przepuszczały ludzi na pasach, to musiał być naturalny odruch, przecież ukaz Putina nie mógł obejmować takich drobiazgów. A gdy ze cztery osoby zaczęły się dopytywać, czy będzie reportaż, to ostatecznie przeważyło szalę.

Gdyby rosyjscy piłkarze z 11 metrów celowali, jak ich rodacy, snajperzy w Donbasie, wczoraj doszłoby do starcia gospodarzy z piłkarzami z ojczyzny futbolu. Podtekstów i odniesień do trujących substancji byłoby tyle, że brytyjskie tabloidy musiałyby zapewne wydać osobne wkładki pod roboczym tytułem „Młody Chemik”. Na początku roku „nowiczokiem” został podtruty podwójny agent Sergiej Skripal. Anglicy śpiewają „football’s coming home”. Gdyby mógł wrócić „home” szpieg, to pojechałby do Oziorska w Obwodzie Kaliningradzkim, za Prus Darkehmen, po polsku Darkiejmy. Przez chwilę, po II Wojnie Światowej, przed ostateczną korektą granic, Powiat Darkiejmski znalazł się w granicach Polski. Skripal ukończył szkołę wojskową z kwalifikacją sapera spadochroniarza w Kaliningradzie – nie wiem, czy to dla kogoś ciekawe, może o tyle, że właśnie tam zaczęła się nasza mundialowa wycieczka.

Następne Euro będzie rozstrzelone po całym kontynencie, a mundial w Katarze, tak że dziękuję, postoję. Bardziej wrażliwych proszę w tym momencie o zaprzestanie czytania, ale mundial w (w miarę) normalnym kraju (co dziś znaczy normalność?), i to u naszych granic, nie jest z kategorii zdarzeń, które mógłbym przegapić. Ledwie 170 km od mego miejsca zamieszkania zaczyna się (i kończy) największy kraj świata, jakim jest Rosja.

Калининград/Kaliningrad

By dostać się do tego raju, należało w sobotni wczesny ranek wsiąść w autobus odjeżdżający z dworca PKS w Gdańsku. Czekał nań spory tłumek, składający się z mnóstwa Chorwatów (wielu w czepkach pływackich), garstki Polaków, Niemców, jednego Bułgara (liczył na dziką kartę?) i dwóch Nigeryjczyków. Gdy wiara ruszyła, by zająć jak najlepsze miejsca, odpowiednio przeszkolony ochroniarz zdążył krzyknąć tylko: „please, stand back!”. Była to zapewne jedyna rzecz, którą z tego absurdalnego poranka zrozumieli Afrykanie i to pomimo że byli raczej z londyńskich dzielnic Lewisham czy Brixton, a nie z Lagos. Reszta pasażerów, mająca korzenie w byłym Układzie Warszawskim, z mlekiem matek wyssała walkę o ogień (patrząc na zarost pod nosem wspomnianych wyżej Niemców, pochodzili raczej ze wschodnich landów). Obserwując zamieszanie z autobusami, Nigeryjczycy miny mieli takie, iż jakby zawinąć ich w dywany, zawieźć do Nowego Portu i stamtąd przez wodę do Karlskrony, nie mieliby większych pretensji. Nie widziałem ich facjat na polsko-rosyjskiej granicy w Grzechotkach/Mamonowie, ale podejrzewam, że przez trzy godziny z okładem kopary musiały im zjechać na sam dół. Po polskiej stronie jeszcze luz/blues, w końcu nas wypuszczają, sami chcieliśmy. Po stronie rosyjskiej tak miło nie było. Padły niewygodne pytania o datę urodzenia, a kolegę spytali, jak ma na imię:
– Alex? – padła niepewna odpowiedź.
– Maładiec – odrzekła zadowolona celniczka/wopistka. Zgadza się z paszportem.

Całe szczęście, że nikt nie pytał „kak twaja familia”, bo w odpowiedzi mogłoby paść tradycyjne „haraszo”, jak w 1997 roku, podczas pamiętnej ekskursji do Grodna (KLIK).

Koledze w koszulce szwedzkiego klubu Assyriska wyraźnie się spieszyło, bo wciąż negocjował. Chyba zapomniał, że socjalizm w wydaniu skandynawskim różni się od realnego. Ogólnie odbyło się w miarę sprawnie, dzięki tzw. fan ID, zwanej w Rosji „pasportem balejszczika”, który na czas mundialu zastępował wizę i otwierał wiele drzwi.

Gdy wydawało się, że kontrola ma się ku końcowi, do autobusu weszli panowie w fioletowych strojach, ubrani niczym żołnierze kosmosu – coś w rodzaju szkolnej higienistki, taki ichni Sanepid, który miał sprawdzić, co zachodnie tałatajstwo za syfa wwozi do czystej rasowo Rosji. Poświecili kamerą po oczach, ale szczęśliwie obyło się bez testu białej rękawiczki.

Byłem w Kaliningradzie jakieś 1000 dni wcześniej, w drodze do Sankt Petersburga na mecz Zenitu z Lyonem, ale nie powiem, żeby miasto lub droga do niego diametralnie się zmieniła. Nawet kierowcą autobusu był ten sam Rosjanin. Inna była za to pogoda, bo wtedy jesień, a teraz piękne słońce. Poza tym stara bida: wysiadka na Hauptbanhof (dziś Jużnyj Wakzał), autobusy miejskie każdy z innej parafii, socrealistyczny Dom Sowietów (gdzie zorganizowano strefę kibica), obok grób Immanuela Kanta, najsłynniejszego syna miasta, kawałek dalej Plac Pabiedy, nieco w bok stary Stadion Bałtiki – centrum miasta dość łatwe do ogarnięcia.

Miasta, który chyba jest unikatowe w skali świata: Kaliningrad stoi w tym samym miejscu co pruski (czy też sambijski) Königsberg, jednak jest miastem zupełnie nowym, z nową zabudową, nowymi mieszkańcami. Nazwa Atlantyda Północy, która niczym MIG gdzieś mi mignęła, jest chyba najbardziej trafna. Miasto, którego już nie ma. Ale przecież było, zostały zdjęcia i wspomnienia…

Teraz Rosjanie zaczynają nieco odkurzać pruskie dziedzictwo, mówiąc nań Kenig (Кёниг), sprzedając koszulki i kubki ze starym herbem miasta, ale to dopiero nowa śpiewka. Przez okres sowiecki niemieckie dziedzictwo było wymazywane, czego symbolem wysadzenie w powietrze zamku krzyżackiego, który mimo zniszczeń wojennych był lepiej zachowany niż ten w Malborku. Barbarzyństwo?

Długo bym mógł, bo naczytałem się o średniowiecznym Królewcu. O tym, że tuż po wojnie ustanowiono tu polską administrację, fascynujące to miejsce, tak bliskie geograficznie i historycznie temu, w którym mieszkam… Ale jednak ma być o mundialu, nie o opowieściach z mchu i paproci. Wiem tyle, że dobrze by było przywrócić mały ruch graniczny dla mieszkańców Obwodu i północnych województw Polski, ludzie zobaczyliby, jak mieszkają sąsiedzi na własne oczy, nie z telewizji czy internetów.

W Kaliningardzie zalogowaliśmy się u pana, który przybył z Doniecka. Podjechał taką S-klasą, że przepraszam. Ciekawe, czy każdy, kto wybrał Rosję na matkę, taką dostaje? Pod niezbyt solidnie wyglądającym blokiem (otoczeni przez wyjątkowo drapieżne gołębie, które muszą sobie jakoś radzić, w końcu to najbardziej naszpikowany wyrzutniami region Europy), zajęliśmy się przedmeczową konsumpcją cieczy. Kontynuowaną w lokalnym markecie, gdzie ktoś nieopatrznie między browarami Bałtika (własność koncernu Carlsberg, ale smaczny nawet) postawił coś w rodzaju tuskowego „Był sobie Gdańsk” – album „Kaliningrad. Kiedyś i dziś”, w którym znajdowały się fotografie miejsc niegdyś pruskich, a dziś ruskich. No serce się krajało. W Gdańsku przynajmniej spróbowano odtworzyć dawne miasto, za to Sowieci postawili na demolkę.

Prawie wszystko udało się Rosjanom zburzyć, ale jedną rzecz wybudowali. I to w miejscu, którego Prusacy nie ruszali, uważając za bagno. Chodzi o wyspę Lomse, dziś Oktjabrska, tam właśnie stanął mundialowy stadion i przyznajcie, że wygląda całkiem spoko. Wewnątrz też bez zarzutu. Fajny, kompaktowy obiekt na nieco ponad 30 tysięcy. W telewizji, może oprócz tych moskiewskich, jako jedyny wygląda w miarę charakterystycznie, inne: toczka w toczkę takie same, jakby zeszły z tej samej taśmy produkcyjnej w Kujbyszewie (dziś Samara, o której później). Inna rzecz, co stanie się z nim po mundialu? Na razie, w październiku, Rosja ma zagrać na nim ze Szwecją w ramach Ligi Narodów.

Trochę mogła razić puszczona w przerwie meczu Chorwacja – Nigeria pieśń „Katiusza”, zgoła wojenna, ale gdy się przysłuchać, to przecież to tylko o Kasieńce wychodzącej na brzeg. Wpada w ucho.

Rosjanie nie wstydzą się śpiewać wojennych pieśni, chodzić w koszulkach czy papachach z sierpem i młotem. Przez całą ekskursję biłem się z myślami, że faktycznie to ich tradycja, innej nie mają, musieliby cofnąć się do cara, gdy też za wesoło nie było. No ale przyjechałem w gości, więc nie będę gospodarzom życia układał, tak mnie wychowano.

Nazajutrz po meczu Chorwacja – Nigeria – nie wiem czy tak zadziałał kac, czy fantastyczna szakszuka na śniadanie – zacząłem przyzwyczajać się do postsowieckiego otoczenia. Do wstawania o 6 rano można przywyknąć, więc do chaosu architektonicznego tym bardziej. Zdziwienia nie wywołał nawet sklep armii rosyjskiej, gdzie można kupić w zasadzie wszystko, w tym mundur. Może faktycznie na Krymie i w Donbasie walczą ochotnicy? Może taka jest prawda? Może za krótko byłem w wojsku, a za dużo oglądałem rosyjskiej telewizji? Komskomolska prawda jest taka, że nie oglądałem praktycznie wcale. To mundial, z którego widziałem najmniej meczów w życiu, bo albo byłem w drodze albo pijany spałem. W Moskwie, oprócz meczu Polski z Senegalem, najwięcej meczów widziałem na ekranach w metrze. Przystanki odmiennie niż w np. Londynie dzieli sporo czasu, bo po cztery minuty, można się napatrzeć i nagadać za wsze czasy.

Moskwa/Москва

Mówią, że Rosji bez wódki nie razbieriosz, postanowiliśmy nie ryzykować i osuszyć cytrynówkę na starym stadionie Bałtiki (obowiązkowy do odhaczenia dla szanującego się piłkarskiego turysty), po czym połowa wycieczki wróciła do domu, a połowa udała w kierunku moskiewskim, linią Uralairlines. Jako bonus w stolicznej czekał kolega W., na co dzień mieszkający w Danii – pojechał do Rosji na sześć tygodni, ale śledząc jego postępy na facebooku, raczej zostanie na zawsze. Gdy dotarliśmy do naszej kwatery na południowym wschodzie Moskwy, zaczęły się schody i to wyższe niż na IX piętro w bloku (małe pocieszenie, że w Rosji nie ma parterów, numeracja zaczyna się od razu od piętra pierwszego). Miało być nas dwóch, a nie trzech, przez wrodzoną grzeczność nie wspomnieliśmy, że mieliśmy mieszkać gdzie indziej, a przemili gospodarze wynajęli komuś tamto miejsce, umieszczając nas w swoim mieszkaniu, samemu się z niego nie wyprowadzając. Ot, urok mundialu na wschodzie. Za to wiele wynagradzał widok z okna.

Żona z mężem dywagowali, czy dwóch to jednak trzech czy na odwrót. Koło północy osiągnęli porozumienie, że za dwa tysiące rubli (około 120 zł) za noc, jednak tak. Sporą polewkę mieli z nas Uzbecy, układający chodnik pod blokiem, którzy płacili dwa i pół tysiące rubli, ale za miesiąc. To kolejny punkt styczny między stolicami imperium radzieckiego i brytyjskiego, o którym było wyżej przy okazji metra. Obie metropolie przyciągają byłych poddanych: stolica Albionu Pakistańczyków, Hindusów i Australijczyków, Moskwa przybyszy z Kaukazu, Uzbeków, Kazachów, Kirgizów itd. Dzięki temu koło stacji metra Marino w Barze Samowar można było zjeść niesłowiańskie potrawy, jak ocień wkusny płoch (ryż z mięsem czy lagman (zupa). I to wszystko po zupełnie niemoskiewskiej cenie, starczyło przywitać bywalców gromkim „Salam Alejkum” i już byliśmy swoi. Starczyło się przenieść tysiąc kilometrów na wschód, by pojeść rzeczy, które spożywają cztery razy dalej.

Miejsce o wiele przyjemniejsze niż turystyczny Plac Czerwony (chociaż mury imponujące, przyznacie), gdzie nasi drodzy Janusze wykazali się sporą dozą humoru skandując „Budzimy Lenina!”.

Pierwszego stolicznego ranka po zawrtaku na dzielni w ukraińskiej knajpie (obsługiwała dziewuszka z Kamieńca Podolskiego, która jeszcze chwilę wcześniej rabotała w Szczecinie, a w tle leciał hymn Karpat Lwów, widać banderowcy zaszli aż tam) zrobiliśmy jedyną w takiej sytuacji rozsądną rzecz. Pojechaliśmy na stadion Torpedo Moskwa. Od małego fascynowała mnie ta nazwa. Napisać, że był to strzał w dziesiątkę, to nic nie napisać. Stadiony wszystkich klubów grających w najwyższej lidze rosyjskiej były zamkłe na klucz: Łokomotiw – nowy mistrz Rosji, CSKA, Dynamo – takoż, Spartak – tam grano mecze mundialu, bez szans. Na Torpedo (stacja metra Dubrowka, tak jak ten teatr) weszliśmy bez problemu, ale to jeszcze nic. Kręcono właśnie film o radzieckim piłkarzu Eduardzie Strelcowie, który najlepsze lata przesiedział w łagrze, po tym jak odmówił przejścia z Torpedo do CSKA lub Dynama. Wciąż siedzicie? Kręcono sceny, w których brali udział akurat aktorzy przebrani za piłkarzy CCCP i Polski Ludowej. Słabo? Pijany ma zawsze szczęście. Bo czy może być większe szczęście niż zrobić sobie fotę z Lwem Jaszynem i Janem Laguną, który złamał poprzeczkę drużynie radzieckiej?

Stamtąd śmignęliśmy (może to złe słowo, bo na półtorej godziny utknęliśmy w korku, wdał się nawet element chrapania) w pobliże Stadionu na Łużnikach, a konkretnie na Cmentarz Nowodziewiczy, gdzie spoczywa m.in. Michaił Bułhakow. Charakterystyczne, że żona przeżyła go o trzy dekady.

Tu piwko, tu winko, tam koniaczek, aż wreszcie znaleźliśmy się na takiej ulicy, gdzie miejsce w knajpie wychodziło więcej niż cały nasz budżet wakacyjny. Przecież tam jest wolne! Niestety, rezerwacja izwienicie pażausta. Byliśmy w kiepskim stanie, o czym mogła świadczyć ładowarka do telefonu, którą kupiliśmy. Nazajutrz okazało się, że była różowa. Ale to jeszcze nie było najgorsze. Otóż natknęliśmy się na grupę rodaków, którzy do tradycyjnych haseł „Polska Biało-Czerwoni” oraz „Gramy u siebie” dorzucili również „Rassija”. Cóż za zbydlęcenie, gdzie są kręgosłupy moralne tych ludzi? W takiej sytuacji trzeba wracać do domu, ale gdzie tu wysiąść? Najlepiej na chybił-trafił, jakiś dżygit wziął telefon, jaka ulica? Doniecka? A nie, to na Ukrainie. W sumie racja.

I wtedy, było już dobrze po północy, objawiły się one. Dwie diewoczki-anioły. Powiedzcie sami, czy w Polszy jakaś pani podjechałaby z wami metrem, zawołała taxi i za nie zapłaciła, bo chwilowo mieliśmy tylko zagraniczną walutę? Kto wie, może gdybyśmy zostali dłużej, zaczepiłaby nas jakaś niewiasta poniżej 50?

A najlepsze jest to, że następnej nocy miała miejsce podobna sytuacja. Rozmowa o starych, dobrych czasach z metra przeniosła się na przystanek autobusowy, nic to że wszystkie odjechały. Przecież trzeba rozgryźć wiele geopolitycznych problemów. Wy tych chachłów (Ukraińców) wpuszczacie, jeszcze się zdziwicie. A tak w ogóle powiedzenie „Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica” skąd wyście to w ogóle wzięli? Właściwa wersja to Bałgaria zamiast Polszy! A to my nie znali. Finowie to z kolei faszysty z rogami, widać ludzi sowieckich boli wciąż remis w Wojnie Zimowej. Jeszcze chwilę, a poleciałaby bardzo grubo tekstem z Majakowskiego z akademii 1 majowej. My tylko mira, mira chcemy. Oczywiście pod przywództwem Związku Radzieckiego. Tego już dodawać nie musiała, to było widać.

Trochę nam ta nocna rozmowa poprawiła humory po fatalnym meczu Polski z Senegalem. Tuż potem Rosja wygrała z Egiptem, co na stołecznych ulicach spowodowało niekontrolowany wybuch patriotyzmu. Krystyna Janda byłaby zbulwersowana.

Ciekawe, co by powiedziała, trafiając na Izmajłowski Park – rodzaj trwającego cały rok pchlego targu, na którym jednak wedle mego towarzysza Pana V. było zdecydowanie ciekawiej dwie dekady temu. Być może władze postanowiły zrobić nieco ładu przed mundialem. Tak jak z rosyjską chuliganką, której liderów zaprosiły na rendez-vous ponoć władze federalne, tłumacząc, co będzie, gdy coś się stanie. Worki na zwłoki ostatecznie można było usunąć z bagażu. Na targu namierzyłem proporczyk z okazji X-lecia ZSMP Stoczni Gdańskiej im. Lenina, jednak ostatecznie kupiłem puste naboje (po rosyjsku: gilzy) dla dzieci, które przeszły wszystkie kontrole wszędzie, oprócz PKS-u w Kaliningradzie na powrocie. Sprzedającym te cuda był pewien przybysz z Kirgistanu. Na Piku Lenina byłeś? Że jak? Nie znam. Ten to dopiero wynalazek.

Z innym z kolei obywatelem drażniliśmy się, że na całym świecie (czyli mirze) mówią, że Putin kupił mecz z Arabią Saudyjską. Zniecierpliwiony chłop machnął ręką: byliście pewnie w tej knajpie Mir, tam różne rzeczy gadają. Tam faktycznie zaszyliśmy się na pożegnanie targu i Moskwy – serwowali sake (z Wysp Kurylskich?), co zapewne miało zwiastować dobrą formę drużyny japońskiej.

Самара/Samara

Już nie pamiętam jak na to wpadłem, ale nocnym lotem, zamiast bezpośrednio do Kazania, gdzie kolejny mecz rozgrywać miały nasze orły, udaliśmy się do Samary. Na mapie wyglądało niedaleko, chociaż wielu pukało się w czoło. Podobną mapę musieli mieć Peruwiańczycy, którzy na następny mecz w Jekaterynburgu lecieli do Czelabińska czy Magnitogorska. Na mapie jakieś pięć centymetrów. Ogólnie mundial zdominowali latynosi, Belgów w Soczi były cztery setki, Anglików w Wołgogradzie niewiele więcej. Chyba wystraszyli się propagandy. Za to Argentyńczyków, Meksykanów, Peruwiańczyków liczono w tysiącach. Śmialiśmy się, że na mecz do Kazania przybyło więcej Kolumbijczyków bez biletów, niż Polaków z biletami.

Ale wpierw Samara, tak jak stadion Torpedo, okazała się strzałem w dychę. Z czterech rosyjskich miast-gospodarzy to mój zdecydowany nomier adin. Choć zaczęło się problemami gastrycznymi, po tym jak słowiańską florę zakłóciliśmy whooperem z burger kinga.

Z lotniska jechało się do miasta prawie godzinę za 1000 rubli. W Moskwie za tyle taksiarz by nie chciał wyjąć peta z gęby. Ale aklimatyzacja przebiegła błyskawicznie. Do metra nie chcieli nas na fan ID wpuścić, myśleli że my ruskie, my uże tak haraszo gawarili. Warto dodać, że metro w Samarze miało ledwie osiem stacji – nasza macierzysta nazywała się „Bezimianka”. To tam podeszli do nas mundurowi, mówiłem Panu V., że jego broda a la Kadyrow sprowadzi nieszczęście. Ile masz lat? 42? A to spoko, szukamy kogoś, kto ma 45…

Metrem można dotrzeć na plażę nad Wołgą, gdzie leży się niczym nad Zatoką w Sopocie, z tym że można wstać i w sklepie za bezcen kupić kawior, który trochę przedawkowałem, dzięki czemu najadły się ptaki (mniej drapieżne niż w Kaliningradzie). Plaża, kawior, piwo, woda z Gruzji – tak trzeba żyć.

Nieopodal Rosjanie uprawiali surfing (na rzece!), a jakiś weteran wojenny tłumaczył nam, że o tu właśnie podpływały łodzie podwodne i strzelały do faszystów. Wtedy Samara nazywała się Kujbyszew. Bez sprawdzania obstawiam, że to po jakimś sowiecki zbrodniarz.

Nieopodal odbywał się mecz Australia – Dania. Mieliśmy numer do jakiegoś Rosjanina z biletami, ale towarzysz V. nie zdążył wysiąść na ostatnim przystanku tramwaju (to też trzeba umieć!), więc mecz obejrzeliśmy w knajpie.

W Samarze jest muzeum kosmosu, ale bez szału – lepsze widziałem w Jałcie jeszcze za Ukrainy. Za to cena pięć razy taka jak w folderze reklamowym o mieście. Cały radziecki podbój galaktyki został skupiony w jednej sali, to jakieś sześć razy mniej niż zupełnie fantastyczne muzeum futbolu poświęcone Kryliom Sowietów. Najwyższy mój podziw wzbudziły zeszyty z wycinkami z gazet od lat dziecięcych nerwowego pana kustosza.

Казань/Kazań

Niestety wszystko dobre, co się dobrze kończy – trzeba było jechać dalej, tym razem nocnym do Kazania. Najpierw na wakzał marszrutką. Każdy, kto w kraju postsowieckim jechał takową, wie, co znaczy zająć miejsce za kierowcą i non stop podawać bilety w jedną i monety w drugą stronę. Przez pół godziny „roboty” spociłem się bardziej, niż przez tydzień w korpo. Właściwie dlaczego ci wszyscy ludzie kupowali bilety, gdy kierowca nie widział, czy z tyłu na drzwiach wisi 17 czy 21 osób? Obywatelska postawa i zadziwiający fenomen, do pomyślenia raczej w Skandynawii niż w ex-RWPG. Nie piereżywaj – zgasiła mnie jedna pani.

To tu dopadły nas wątpliwości, czemu Rosjanom tak słabo wychodzi mówienie: CH. Hitler to u nich Gitler, alkohol to alkogol. Jak prosiłem o chleb, nikt nie mógł zrozumieć, ale przecież „charaszo” czy „idi na na chuj” wychodzi im pięknie… Bez wódki nie razbieriosz.

Wreszcie na Kazań, wcześniej parę piwek w przydworcowym namiocie i oglądanie meczu Serbia – Szwajcaria w niepowtarzalnej scenerii.

To był ostatni tego dnia autobus, czego dowodem ogromna tablica świetlna. Niestety mój telefon padł, więc musicie wierzyć na słowo. Start i zaraz jednemu pasażerowi w nosie zaczął bulgotać bigos, drugi piłował sosnę, trzeci bił mięso na mielone – przegląd kuchni świata.

Jakoś zasnąć nie mogłem, więc patrzyłem za okno. Zafascynowany, zwłaszcza że szybko zrobiło się jasno. Czasem kończył się asfalt, wówczas autobus musiał zwalniać – sprytny rodzaj śpiących policjantów. Żadna autostrada – droga jak do Kościerzyny, tylko bardziej pofałdowana, ale i tak po 8 godzinach drogi czułem się lepiej niż po Flixbusie w Polsce. Co ta Rosja robi z ludźmi… Czułem się tak wypoczęty, że jeszcze kilka tygodni i dostałbym program w TV. Do perfekcji doprowadziłem zwłaszcza zdrobnienia: stadionczyk, magazinczyk. Może dlatego, że wciąż byłem na lekkiej fazie, nawet tego dnia, gdy „nie piłem”, ze cztery piwa wciągnąłem.

Ktoś napisał, że w Rosji place buduje się nie dla ludzi, a dla defilad wojskowych. Czuło się to w Kazaniu, natomiast w Samarze było bardziej kameralnie, chociaż to ta druga ma więcej mieszkańców o dziwo i inny czas o godzinę, mimo ledwie 350 kilometrów odległości.

Byliśmy już od tygodnia w trasie, dlatego dawały się we znaki trudy podróży. Jednego kolegę tak bolało, że aż wylądował w szpitalu. Od razu dali go na tzw. fast track – na bok zabitych, rannych, badania kompleksowe, innostraniec w dodatku fanat to atrakcja! Na pobraną krew patrzyli od razu pod mikroskopem, opisy na kartkach, brak techniki nadrabiali sercem, zupełnie jak ich Sborna.

Kazań to stolica Tatarstanu. Na pierwszy rzut oka muzułmańscy Tatarzy lepiej wyszli od Czeczenów, stosując bardziej koncyliacyjną postawę. W autobusie dwujęzyczne nazwy przystanków, a na Kremlu (w każdym większym mieście rosyjskim jest takowa twierdza, z tej akurat był świetny widok na stary stadion Rubina Kazań, nie było szans wejść, nawet pokazując list żelazny Rafała Murawskiego), Kul Szarif największy meczet Europy. Gdy miałem do wyboru mecz w telewizji czy właśnie świątynię, wybór był prosty. To pokazuje, że ten mundial był dla mnie zwykłym pretekstem, by odwiedzić Rosję. Gdyby interesowała mnie piłka, zostałbym piłkarzem.

Ale gdy nadszedł dzień meczu z Kolumbią, wszystkie ręce trzeba było położyć na pokład. Po biesiadzie w dziennikarskim gronie, nie bardzo miałem ochotę iść na ten mecz. Potrzebny był fart na miarę wygranej przez bolszewików rewolucji. Poranek zaczął się mało fartownie, gdyż kolega od sportu w Interii zaprosił nas na wywiad. Gadałem widocznie takie farmazony, że tuż po zakończeniu rzucił się na mnie mega bydlak, niestety nie wyrwał kolana, może wówczas nie musiałbym oglądać tego marnej jakości (ze strony Orłów Nawałki) widowiska.

Tego dnia zaliczyliśmy też chyba jedyną małą przyjemną rozmowę z Rosjaninem. Jadąc na mecz autobusem pełnym Kolumbijczyków, jakiś pan, który stał z sowieckim wojskiem w Legnicy (grał tam na trąbce), zahaczył nas, że „Paljaki, wy nam wiecznie utrudniacie, ale my was i tak wyprzedzimy”. W sumie to sympatycznie z jego strony, że porównał małą Polskę do ogromnej Rosji, bo do tej pory Moskale równali raczej do Ameryki, Chin czy Niemiec. W ogóle jadąc takim autobusem można się sporo dowiedzieć. Wisiały ogłoszenia o pracę – pani sprzedająca bilety w Kazaniu może zarobić do 25 tysięcy rubli (około 1500 zł), kierowca 45 tysięcy (jakieś 2500 zł).

Znając nastroje w naszej kamandzie, nie byłem wynikiem rozgoryczony, jak płaczący wokół Janusze. Działa mi mocno na nerwy ta grupa społeczna, jednak są od nich gorsi: otóż tuż pod stadionem ujawniła się grupa około sześciu koksów z jednego z mniejszych klubów (ci akurat z Polonii Warszawa – szkoda, bo akurat lubię), w koszulkach z przekreśloną „Elką”. W sumie mniejsza z tym, bo nie szata zdobi człowieka, ale ci cwaniakowali, wpychali się w kolejkę, generalnie szukali zaczepki z rodakami dwa tysiące kilometrów od domu. Oczywiście kozaczyli do pewnego stopnia, bo zaraz na oko wzięły ich rosyjskie służby mundurowe. Jestem już w tym wieku, że nie patrzę kto jest kumaty – sam lubię pośpiewać przy goleniu i inne szalone rzeczy – natomiast nie lubię zasadniczo, gdy ktoś robi siarę.

Nazajutrz termometry na przystankach autobusowych wystawione na słońce w Kazaniu wskazywały… 48 stopni. W takich okolicznościach przyrody 14 godzin w pociągu do Moskwy zapowiadało się piekielnie. W dodatku nie był to darmowy, klimatyzowany, a rejsowy, w którym było, nie żartuję, jakieś 55 stopni w cieniu. Bana wypełniona była Kolumbijczykami, którzy ledwie zipali, namiętnie wachlowali się nawzajem rosyjskimi szmatławcami. Dobrze że było czym, normalnie w poniedziałek gazety w Rosji nie wychodzą.

Cały wagon (nr 14, ostatni w składzie) był pod opieką nastoletniego prowadnika. Miał swoje procedury, po dwóch godzinach z munduru konduktora przebrał się w fartuch i gumowe rękawice, po czym wylał na podłogę brudną wodę. Brawo.

Potem Moskwa, Kaliningrad i prawie dom. Z Królewca (dla tego miasta mundial to było największe wydarzenie od wojny) wracaliśmy autobusem pełnym Marokańczyków, którzy poprzedniego dnia zremisowali z Hiszpanią. Bardzo sympatyczni, ale nic nie kumali. Śmialiśmy się z poznanym świeżo Panem S., że na przedzie autobusu otworzyliśmy dla nich help desk. Gdy klienci pytali o podstawowe zwroty w języku polskim, kusiło, by im napisać, że „Good Morning” oznacza „Spierdalaj”, jednak ostatecznie wybraliśmy szyk i elegancję. Jeszcze granica, a na niej funkcjonariusze hiszpańskiej Guardia Civil, którzy w teorii mieli tłumaczyć rodaków. Musieli się napatrzyć na różne cuda, pewnie coś jak my w CCCP.

Pезюме/Podsumowanie

Nie będę krył – nie o 180 stopni, ale mocno zmieniłem zdanie o Rosji. Do tej pory uważałem ten kraj za jądro ciemności, zapewne również pod wpływem ukraińskich kolegów, niegdyś wahających się, a dziś nieoglądających mundialu – dla nich nie ma takiego państwa jak Rosja. Rozumiem ich i współczuję, pamiętając, kto jest agresorem, a kto ofiarą. Bez dwóch zdań jednak moskalski poziom życia jest wyższy niż na Ukrainie – miasta i bloki wyglądają lepiej, chyba nie tylko telewizja kształtuje obraz konfliktu. Wielkie ideologie są dobre, ale do pewnego momentu. Na koniec dnia ludzie chcą mieć co włożyć do garnka, pojechać raz w roku na wakacje (niekoniecznie na Krym) i w miarę normalnie żyć.

Organizacyjnie Rosjanie wypadli na 5+. Wiadomo, że w państwie pół-autorytarnym łatwiej o porządek, przychodzi gubernator, ma być tak i tak, i koniec dyskusji. W Samarze zamknięto kilka ulic w centrum, przez co wyglądało na opuszczone. Myślałem, że to tylko w dzień meczu, ale chyba na cały mundial. Jakieś pytania? Dziękuję, nie widzę. Dlaczego nie szóstka za organizację? Dlatego, że na ocenę celującą zasłużyli ludzie. Pomocni, serdeczni, często podkreślający, że propagandę mają w d…, ciekawi jak nam się żyje (poszliśmy wpieriod – najczęściej tłumaczyliśmy), przekrzykujący się nawzajem, by bardziej pomóc, wskazać właściwy autobus, zapłacić za bilet, poczęstować czymś ciepłym lub ciekłym. Może im tak dobrze jak jest? Każdy ma swoją prawdę, czy Rosjanie mają inną niż carsko-bolszewickie dziedzictwo?

постскриптум/Post scriptum

Po powrocie na jeden dzień do roboty, potem z powrotem do Kaliningradu na mecz Belgia – Anglia. Dla odmiany nie PKS-em, a furą kolegi Marszałka konnego z Kaszeb. Kolejny raz okazało się to strzałem w dziesiątkę, gdyż jeszcze przed wyjazdem z Gdańska stanęliśmy pompować koło na stacji. Niezrażeni ruszyliśmy na granicę, gdzie udało nam się wywołać uśmiech przeważnie śmiertelnie poważnych rosyjskich celników, gdy do otwarcia silnika potrzebna była szczotka. By nie było monotonnie i nie kierować się prosto do Kaliningradu, postanowiliśmy odwiedzić nadbałtycką plażę. Boczna droga od tej kierującej do stolicy obwodu wyglądała jak po awarii w Czernobylu. Dziury w nawierzchni niczym leje po bombach. Zresztą prawdopodobnie były pamiątką po sowieckiej ofensywie z 1945 roku. Mijaliśmy się z jakąś panią w aucie, która wracała z plaży czy cokolwiek tam było dalej. Otworzyła okno, a my zapytaliśmy:
– Daleko jeszcze?
– Da. Dalej droga kiepska.
– Zauważyliśmy.
– Jeszcze nic nie zauważyliście.

Na takie dictum pozostało dać na wsteczny i wycofać się z tej pruskiej dżungli. W końcu na plażę dotarliśmy, mijając po drodze brandenburski zamek, który chyba dopiero zamierzają odrestaurować. Aha, po drodze natknęliśmy się jeszcze na hit dnia w postaci dwóch skaczących z mostu malczików.

Wreszcie Kaliningrad, który znaliśmy już jak własną kieszeń. Na starym stadionie Bałtiki tego dnia nie można było robić zdjęć, bo wygrzewało się tam parę setek sołdatów, gotowych w każdej chwili interweniować i poskromić krewkich kibiców. Oczywiście nic się nie działo, Belgowie bratali się z Anglikami – żartowali, który z piłkarzy spoliczkuje sędziego, by spaść w klasyfikacji fair play i jechać do Moskwy zamiast do Rostowa nad Donem, a w dalszej fazie nie trafić na Brazylię. Większy dreszcz emocji niż na boisku ogarnął mnie, gdy złapałem parano, że zgubiłem paszport. Podejrzewam, że wtedy Rosja mogłaby pokazać swą mniej przyjemną twarz. Na szczęście dokument odnalazł się. Po meczu od razu do granicy, gdzie poszło dość szybko – pani WOPistka machnęła ręką na kolegów otwierających szczotką maskę i pojechaliśmy do domu. O trzeciej nad ranem byliśmy w Trójmieście. Za kilka godzin do pracy.