Opowieść pojebusa

Who is who, jak mawiają Anglicy, czyli po polsku: kto jest chujem” – ta książka zaczyna się tak sucho (dowcip pasowałby do jakiejś „Familiady” dla patologii), że trudno było mi się zmusić do jej przeczytania.

A szukałem jakiegoś głupawego eBooka. Szamotulski, Stanowski – to musi wypalić. Pierwszy ma coś z deklem, drugi dobrze pisze – czyli w sam raz.

W końcu przeczytałem tę książkę w sumie nawet z jakąś tam przyjemnością, ale niespecjalnie chce mi się o niej pisać. Anegdotka za anegdotką: jedne zabawne, inne żenujące; jakoś to leci. Grzegorz Szamotulski, który sam siebie nazywa pojebusem, to stara szkoła. Czyli – „kiedyś to było, nie to, co teraz”, bo teraz piłkarze to pizdusie z torebkami (he, he), za rączkę prowadzeni. Kiedyś życie piłkarskie kształtowało charaktery, dziś mamy samych mięczaków. Ma chłop rację. Pomyślcie tylko, ile osiągnęliby Robert Lewandowski czy Wojciech Szczęsny, gdyby za młodu zrobić im porządną kocówę albo wsadzić łeb do kibla.

Są ludzie, którzy uważają, że pobyt w wojsku to były zmarnowane dwa lata, są tacy, którzy wzdychają, że to najpiękniejsze miesiące ich życia. Szamotulski należy do tych drugich. Pięknie by nam to przedstawił, używając „kurwy” zamiast przecinka.

Pamiętam Davida Beckhama, gdy opowiadał o tym, jak straszna była „fala” w Manchester United, dziś raczej rzecz nie do pomyślenia, którą każdy normalny człowiek potraktowałby jako znęcanie się. Szamo pewnie by przyklasnął, bo jak nie pokażesz kotu miejsca w szeregu, to nie daj Boże zacznie potem używać kremu do rąk albo zamiast obalić pół litra i przegrać wypłatę w karty, wypije piwo bezalkoholowe i włączy PlayStation.

Nie jest to najmądrzejsza książka świata, jednak – oddajmy to Szamotulskiemu – wiele mówi o naszej piłce z nie tak dawnych lat. Jeśli choć połowa z tego, co pisze były bramkarz Legii o np. Stefanie Majewskim i Adamie Ledwoniu, jest prawdą, to pierwszy powinien mieć zakaz wykonywania zawodu, a drugiego nie powinno się kiedyś dopuszczać do jakichkolwiek kontaktów z ludźmi. I szkoda tylko Mirosława Jabłońskiego. Nie bardzo rozumiem, czemu Szamotulski postanowił upokorzyć tego trenera w swojej autobiografii.

Czyta się „Szamo” nieźle, wiele wspomnień byłego bramkarza reprezentacji jest ciekawych (choćby o nadętym Macieju Szczęsnym czy o Leszku Piszu), książka dobrze oddaje klimat naszej paździerzowej ligi, która – co najsmutniejsze – kiedyś i tak była lepsza niż to, co widzimy teraz (dziś trzeba być po prostu lekko zboczonym, by obejrzeć mecz ekstraklasy od A do Z).

Czyta się nieźle, ale pozostaje niesmak. W sumie strasznie to głupie i pełne złych intencji. Słowem pisanym można sprawić taki sam ból, jak walnięciem łokciem w nos. Lepiej być „pizdusiem z torebką” niż takim wałem korbowym, jak Grzegorz Szamotulski.

Recenzja pisana na kolanie. Szkoda czasu na takie bzdety.


Krzysztof Stanowski, „Szamo” (Wydawnictwo Buchmann; 2013; 296 stron)

Marcin Wandzel