Osobiste wycieczki (1). Udusić Xabiego Alonso

Da się zasnąć na derbach Merseyside? Da się.

To zaśnięcie to żadna metafora. Faktycznie zasnąłem na niedzielnych derbach. Obudziłem się chyba 20 minut przed końcem, patrząc, jak The Reds nieudolnie atakują, a The Toffees marzą o dowiezieniu remisu. Potem Jordan Pickford pokazał, czemu lepiej zazwyczaj mieć w składzie jednak wysokiego bramkarza niż niskiego, i tyle z tego meczu.

Bodaj w „Pięknych dwudziestoletnich” Marek Hłasko pisał o pięściarzach, których miał okazję oglądać: „boxer should be a fighter”, bo obecni za bardzo przypominali mu „znajomych pederastów z baletu”. Ten fragment zmyślonej autobiografii pisarza przypomniał mi się, gdy uzmysłowiłem sobie, że oglądanie meczu Liverpool – Everton to strata czasu. Nie to, co kiedyś. Kiedyś z całej Premier League najbardziej lubiłem właśnie mecze między tymi rywalami.

Bo kiedyś przez 90 minut nie było przebacz. „Bandyta” Tim Cahill dusił w parterze „futbolowego intelektualistę” Xabiego Alonso, Marouane Fellaini chamskim faulem rewanżował się Sotirisowi Kyrjakosowi… Działo się.

Słuchając autentycznie podnieconego Przemysława Rudzkiego – chyba podczas ostatnich derbów północnego Londynu (tu akurat chłop miał dobry powód, żeby się pobudzić) – wchodzącego w wyższy niż zwykle rejestr swym niezbyt przyjemnym dla ludzkiego ucha głosem, myślałem o tym, czego brakuje mi w dzisiejszej Premier League.

Może jest tak, że jak „najlepsza liga świata” – to musi w niej być silny, walczący o mistrzostwo Manchester United, nie to coś, co teraz zmajstrował José Mourinho? A może nie odnajduję się w tej lidze, bo jest coraz bardziej kolorowa (nie o kolor skóry zawodników mi idzie, żeby nie było…), coraz mniej angielska, coraz rzadziej – jak mówią z dumą komentatorzy Canal Plus – nawet najsłabsze drużyny stosują taktykę „laga na środkowego napastnika”?

Wolałbym zobaczyć Charliego Austina strzelającego hat-trick, niż Manchester City budujący kolejną akcję tysiąca podań. Wolałbym nerwowo żującego gumę Sama Allardyce’a niż Jürgena Kloppa, z którym „każdy chciałby iść na piwo”.

Z jednej strony wolałbym Big Sama, z drugiej – kibicuję Marco Silvie, świeżemu powiewowi myśli trenerskiej z Portugalii, odkąd udowodnił, że nawet obrońcy Hull City mogą robić coś innego, niż paniczne wybijanie piłki w aut (to, że Tygrysy jednak spadły, to swoją drogą) i odkąd zupełnie bez sensu zaatakował go Paul Merson.

Może cierpię na piłkarską schizofrenię, a może „normalność” widzę w ten sposób, że Manchester City i Arsenal czarują, a ci na dole wciąż robią wrażenie, jakby w ciągu weekendu mogli przekwalifikować się na rugbistów.

Patrząc w niedzielę, jak Everton marzy o dowiezieniu remisu z Liverpoolem, pomyślałem, że zamiast – przy całej sympatii – Mario Silvy, chciałbym zobaczyć przy linii nerwowego Davida Moyesa. Tęsknię za czasami, gdy Tim Cahill po zdobytym golu boksował chorągiewkę, a Tottenham był tak niezbalansowany, że obok Garetha Bale’a i Luki Modricia grali zawodnicy na poziomie Championship.

Cała nadzieja w Tonym Pulisie. Jego Middlesbrough jest jednym z kandydatów do awansu do Premier League.

Marcin Wandzel