Osobiste wycieczki (12). Sympatia do oprawcy

O Javierze Irurecie nigdy nie pomyślałem źle, choć będąc kibicem Realu Madryt miałem ku temu mnóstwo powodów.

Ten urodzony w 1948 r. w Irunie sześciokrotny reprezentant Hiszpanii w latach 1998-2005 trenował Deportivo La Coruña. Przez ten czas Królewscy ani razu nie wygrali na stadionie drużyny prowadzonej przez Iruretę. Nie lubię podkreślać wymowy zdań wykrzyknikami, lecz tym razem wypadałoby to zrobić. Powtórzmy: Real nigdy nie wygrał na Riazor, mierząc się z ekipą prowadzoną przez bohatera tego tekstu.

Na tym nie koniec. 6 marca 2002 roku madrycki potentat z okazji setnych urodzin grał u siebie z Dépor w finale Pucharu Króla. Wymarzona chwila, by świętować setne urodziny. I co? Centenariazo! – jak nazywają tę bolesną porażkę Królewskich Hiszpanie. Na ławce gospodarzy wielki Vicente del Bosque, w składzie Luis Figo, Roberto Carlos, Zinédine Zidane czy Raúl (autor jedynej bramki dla jubilata), a jednak lepsi okazali się goście. Żeby nie było – drużyna Os branquiazuis nie składała się z podrzędnych kopaczy, lecz m.in. z Frana, Juana Carlosa Valeróna, Diego Tristana i Mauro Silvy.

O tym, że boje z Deportivo bywały dla Królewskich traumatyczne, pisałem zresztą kiedyś na Slow Foot. Jeśli ktoś ma ochotę, niech poczyta o lambrecie Djalminhi, będącej ozdobą wygranej 5:2 na El Riazor. Wspominałem zreszą też o meczu, który dał Realowi pierwsze od 18 lat zwycięstwo w A Coruñi.

Tak, Javier Iruretagoyena Amiano i jego drużyna zrobili wiele, by kibic Realu ich znienawidził. Pamiętam, że kolega, też kibic Królewskich, powiedział, że to dobrze, iż Dépor spadło do Segunda División (w sezonie 2010/2011), bo napsuło nam za dużo krwi. Ja jakoś nie umiałem tak myśleć. Deportivo Irurety – z Djalminhą, Nourredine’em Naybetem, Jakiem Songo’o, Donato i innymi; Deportivo po niewiarygodnym dwumeczu wyrzucające Milan z Ligi Mistrzów; wreszcie Deportivo grające naprawdę pięknie – to jedna z moich ulubionych ekip w historii piłki.

A zarządzał nią właśnie Bask w okularach, o którym trudno powiedzieć, żeby był trenerem celebrytą – jak Guardiola czy Mourinho. Człowiek w typie wspomnianego del Bosque. Może dlatego mało się o nim pisze, chyba zbyt rzadko wspomina jego karierę. Jak słusznie zauważył Aitor Karanka, do tego typu trenerów przywiązuje się mniejszą wagę, gdyż są zwyczajnymi ludźmi. Docenia się ich, gdy odchodzą.

Do napisania paru zdań o Jabo – jak jest też nazywany – skłonił mnie krótki film o nim, z serii „90 Years of Stories” (chodzi o 90-lecie La Ligi), a wyemitowany przez Eleven Sports. Żadna nowość (wypowiada się tu Quique Setién jeszcze jako trener Betisu), ale to w sumie bez znaczenia, skoro główny bohater to dziś stateczny emeryt.

Dokument o Irurecie jest… spokojny jak sam Irureta. Wybitny trener przechadza się i opowiada o swojej karierze (również piłkarskiej – jako gracz Atlético lubił karcić Barcelonę), a ja myślę sobie, że gdyby ktoś przed filmem spytał mnie o to, jakie kluby trenował, poza tym z A Coruñi nie umiałbym wymienić żadnego.

(Wracając na chwilę do Betisu, można zauważyć, ile znaczy trener w piłce. Latem 2006 r. Irureta trafił do klubu z Sewilli, a już w grudniu został z niego zwolniony. Nb. opowiada o tym bez żalu, nie korzysta z okazji, by komukolwiek dokopać po latach. A wspomniany Setien jest dowodem na to, że czasem lepiej nigdzie się nie ruszać, np. z Andaluzji do Katalonii).

Fakty są łatwe do sprawdzenia: Bask, nim zyskał status legendy Deportivo La Coruña, pracował m.in. w Racingu Santander, Athletic Club, Realu Sociedad i Celcie Vigo. Po opuszczeniu El Riazor jeszcze właśnie w drużynie z Estadio Benito Villamarín i Realu Saragossa (nieudana była ta jego końcówka kariery trenerskiej…). Zupełnie o tym nie pamiętałem.

No więc – jak pisałem – wielki trener spaceruje po A Coruñi (w sumie chciałoby się tam pojechać) i opowiada o swej karierze. Nie za długo, bo przecież dokument nie trwa nawet pół godziny. Facet to według dzisiejszych standardów nudziarz. Aż trudno uwierzyć, że ten pan po siedemdziesiątce w pobitym polu zostawiał Real Madryt i Barcelonę, o Atlético czy Valencii nie wspominając.

Kiedy odwiedza hotel, w którym mieszkał pracując dla Deportivo, i rozmawia z jego wieloletnim pracownikiem, jest żywym dowodem na to, że sława i futbol nie muszą sprawić, że na innych patrzysz z góry.

Z drugiej strony – piłka swoją, życie swoją drogą. Jeżeli za 10-15 lat powstanie film o José Mourinho, typie biegunowo odmiennym niż Iruretagoyena, przechadzającym się po Mediolanie czy Porto, może też trudno będzie uwierzyć, że kiedyś ten facet wszystkich wkurwiał, a piłkarze w jego najlepszych czasach szli za nim w ogień.

Lubię wspominać stare, dobre czasy Primera División. Deportivo Irurety, Valencię Rafy Beníteza, „rosyjską” Celtę Vigo, Real Sociedad Nihata i Kovačevicia… Za Galacticos, całą tą pełną blichtru otoczką, nie przepadałem. Chociaż… David Beckam, Zizou, Roberto Carlos, Ronaldo i Figo w jednej drużynie – było wręcz coś perwersyjnego w oglądaniu jej i w samym fakcie, że zaistniała. Była jak film, w którym grają wszystkie najpiękniejsze aktorki świata. Szanse na arcydzieło są znikome, ale i tak wybierzesz się do kina.

Od momentu, gdy Javier Irureta opuścił El Riazor, Deportivo nie skończyło sezonu w ekstraklasie wyżej niż na siódmym miejscu. W tej chwili gra w trzeciej lidze hiszpańskiej. Jest liderem z sześcioma punktami przewagi nad Racingiem Santander.

Oczywiście nie ma co łączyć upadku klubu z A Coruñi z odejściem Baska. Ja jednak zamiast tego krótkiego spaceru, na który można się wybrać z legendarnym trenerem, wolałbym dłuższą wyprawę. I analizę tego, co stało się z klubem, który kiedyś zdobywał mistrzostwo Hiszpanii i czarował Europę. Zresztą który fan La Ligi nie chciałby obejrzeć porządnego dokumentu o SuperDépor. Były prezes klubu, Augusto César Lendoiro, to może nie Jesús Gil, ale nudy by nie było.

Ale dobrze, że ten krótki dokument jest. O tych, którzy nie pchają się na afisz, łatwiej zapomnieć.

Marcin Wandzel