Osobiste wycieczki (8). Don Lorenzo Sanz

21 marca zmarł były prezes Realu Madryt, Lorenzo Sanz Mancebo. To jedna z wielu ofiar COVID-19 w Hiszpanii. Miał 76 lat.

Ciężko chory, wolał zostać w domu; nie chciał zajmować miejsca innym i zawracać głowę lekarzom.

***

Czasy mamy, jakie mamy: jedni (choćby wspomniani lekarze, pielęgniarki czy kasjerzy i kasjerki w sklepach) codziennie idą do pracy, jak na wojnę, inni na urlopach siedzą w domu albo robotę już stracili. A jak się ma dużo wolnego czasu, trzeba go czymś zapełnić, np. wymyślaniem mniej lub bardziej mądrych zabaw.

Przykładowo na Twitterze pojawiło się mnóstwo ankiet. Ludzie pytają o najlepszego piłkarza, najlepszego żużlowca, ulubiony serek wiejski… Nie zauważyłem pytania o ulubionego/najlepszego prezesa klubu. Sam miałem takiego.

***

Gdy pierwszy raz zobaczyłem Lorenzo Sanza, od razu wzbudził moją sympatię, bo wyglądał tak, że mógłby zagrać w „Goodfellas” Martina Scorsesego. Gdybym umiał używać Photoshopa, od razu bym go wkomponował w to zdjęcie:

Albo w fotkę z „The Sopranos”:

Miał wygląd mafiosa, ale charakter dobry, o czym możemy przekonać się ze wzruszającego pożegnania Míchela Salgado lub wypowiedzi Predraga Mijatovicia, Davora Šukera, Christiana Karembeu czy Roberto Carlosa. O synu, zresztą byłym piłkarzu Realu – Fernando Sanzie, nie wspominając. Wiem, że ludzie cywilizowani o zmarłych mówią tylko dobrze, ale widać, że wymienione legendy Królewskich autentycznie kochały (Salgado to zresztą zięć Sanza) lub po prostu bardzo lubiły i szanowały swojego Prezesa.

***

Z Realem Madryt związany był od dziecka. Nim został bogatym biznesmenem, jako ośmiolatek pomagał babci sprzedawać wodę na stadionie. W latach 1985-1995 pełnił funkcje dyrektorskie w klubie z Concha Espina 1. Ten, dowodzony przez Ramóna Mendozę, miał coraz większe problemy: i ekonomiczne, i sportowe. Wtedy do gry wszedł Sanz, zostając 26 listopada 1995 r. prezesem Los Blancos.

Real pod nowymi rządami zakończył sezon na szóstym miejscu. Mistrzem zostało Atlético, Puchar Króla zdobyła Barcelona – jak widać, nie były to rozstrzygnięcia zadowalające ani Sanza, ani jakiegokolwiek madridistę. Ponoć Królewscy zostali wtedy zaproszeni do Pucharu Intertoto, lecz prezes uznał udział w tym turnieju za coś poniżej godności sześciokrotnego zdobywcy Pucharu Europy. Ale to tylko news, który zapamiętałem z relacji jakiegoś polskiego dziennikarza, a tych 20-30 lat temu nie było jak weryfikować.

***

Z Sanzem wiąże się moje ulubione okienko transferowe w historii Realu. Działo się, kapitalny transfer gonił genialny. Mój ulubiony piłkarz – Davor Šuker, Peđa Mijatović z Valencii (co na sto następnych lat zamroziło relacje między oboma klubami), Clarence Seedorf, Bodo Illgner, Roberto Carlos (niesamowite, że nie poznano się na nim w Interze), chwilę później Christian Panucci…

Królewscy, pod wodzą nowego trenera Fabia Capello odzyskali tytuł mistrzowski. Po czym Włoch… został zwolniony. Tak, kadencja Don Lorenzo nie była całkiem normalna. Zastąpił go Jupp Heynckes. Wygrał siódmy Puchar Europy i… został zwolniony. Później kompletnie poległ Guus Hiddink, a trener tymczasowy Vicente del Bosque zdążył wygrać Ligę Mistrzów (z moją „drużyną wszech czasów”) i przetrwać kadencję nieco porywczego Sanza. Jego zwolnił dopiero inny wybitny presidente, Florentino Pérez (przejął schedę po poprzedniku, obiecując kibicom kupno Luísa Figo, wtedy gwiazdy Blaugrany).

OK, nie ma co zanudzać. Jeśli ktoś szuka ciekawych informacji na temat Lorenzo Sanza, niech wpisze jego imię i nazwisko w wyszukiwarce na RealMadryt.pl.

***

No więc, wracając do początku tego chaotycznego tekstu, czy można mieć ulubionego prezesa/właściciela klubu? Można. Nawet jeśli jest to osobnik będący, delikatnie rzecz ujmując, na bakier z prawem. Wystarczy wspomnieć, jak bardzo uwielbiali kibice Los Rojiblancos Jesúsa Gila.

Dla mnie będzie nim zawsze urodzony 9 sierpnia 1943 roku w Madrycie Lorenzo Sanz. „Mafioso”, dzięki któremu mój klub wrócił na sam szczyt. Nigdy nie zapomnę szczęścia, jakie poczułem, gdy 20 maja 1998 r. Niemiec Hellmut Krug po raz ostatni zagwizdał na Amsterdam Arena. Ode mnie dla Niego to kulawe pożegnanie.

Marcin Wandzel