Po Wuju fest!

Dożyłem czasów, kiedy selekcjoner reprezentacji Polski stracił robotę, chociaż niczego nie przegrał. Wyleciał, bo nikomu nie podobał się styl gry…

Jestem z pokolenia, które wychowało się na sukcesie olimpijskim z Barcelony. Blask srebra sprzed 30 lat skutecznie przyćmił kilka niewygodnych dla tego medalu faktów: awans na igrzyska dzięki dociekliwości redaktora Romana Hurkowskiego czy niejasności z testami dopingowymi kilku piłkarzy (Janusz Atlas nazwał wprost srebrną drużynę z Barcelony „brojlerami Wójcika”). Kapitanem tamtej, srebrnej drużyny był Jerzy Brzęczek.

20 lat po złotym medalu w Monachium i 10 lat po zajęciu trzeciego miejsca na mundialu w Hiszpanii srebrna kadra Janusza Wójcika dawała nadzieję na nawiązanie do największych sukcesów polskiego futbolu. Efektowne 3:0 z Włochami przykryło to, że po drodze do srebra ogrywaliśmy Kuwejt czy Australię. Ekipa Wójcika była traktowana jak naddrużyna, a sami zawodnicy jak nadpiłkarze.

Wejście w dorosłość, wyjazdy na Zachód dość brutalnie zweryfikowały możliwości tej grupy. Żaden z kadrowiczów nie zrobił wielkiej kariery w Europie. Byli co najwyżej solidni wyrobnicy (Tomasz Wałdoch, Marek Koźmiński, Piotr Świerczewski, Andrzej Juskowiak), przeciętniacy i zawodnicy, do których już po kilku latach przylgnęła łatka zmarnowanego talentu (vide Aleksander Kłak czy Wojciech Kowalczyk).

Olimpijczycy dość licznie meldowali się w reprezentacji w latach 90. ubiegłego wieku. Był wśród nich także Jerzy Brzęczek, kreowany na lidera drugiej linii. Wychowanek Olimpii Truskolasy nigdy wielkim kreatorem nie był, bowiem Polska z lat 90. nie kojarzy się z porywającym futbolem. Bardziej z murarką, obroną Częstochowy i słynną polską kontrą, którą wmawiał nam ciągle Dariusz Szpakowski. Brzęczek właśnie z tamtej reprezentacji wyniósł uporczywe przeszkadzanie rywalowi i desperacką obronę, gdy udała się kontra oraz wielką niemoc, gdy przyszło odrabiać straty i konstruować ataki. Także na niwie klubowej były już selekcjoner był co najwyżej solidnym piłkarzem, który niezłą markę wyrobił sobie w Austrii i w Izraelu. Tylko i aż w Austrii i Izraelu. Czasem miewał błyski, jak w meczu eliminacji Ligi Mistrzów z 2001 roku:

Brzęczek grał w kadrze Andrzeja Strejlaua, Lesława Ćmikiewicza, Henryka Apostela, Antoniego Piechniczka, Janusza Wójcika, a także w początkowej fazie ery Jerzego Engela. W latach 90. z kadrą jako piłkarz kojarzył się głównie z mniej lub bardziej spektakularnymi porażkami. Czemu inaczej miałoby być w roli selekcjonera?

Nie ukrywam, że pierwszy mecz z Włochami zremisowany 1:1 zrobił na mnie spore wrażenie i był miłą odmianą po pokazie antyfutbolu w naszym wykonaniu na rosyjskim mundialu. Był promykiem nadziei, że zaczniemy grać szybko, z zębem i po europejsku. Niestety, niebawem wylazły na wierzch wszystkie przywary z lat 90. Oglądając mecze z Holandią, Portugalią czy Włochami, cofnąłem się do czasów dzieciństwa. I nie chodziło o beztroskie hasanie po łące, kopanie piłki z kolegami do późnego wieczora bądź kąpiele w sadzawce. Zęby bolały, a oczy krwawiły od patrzenia na brzęczkową kadrę. Wypisz, wymaluj obrazek z lat 90., gdy na Wembley Wójcik wyszedł siódemką obrońców, a Piechniczek w Chorzowie straszył Anglików Waldemarem Adamczykiem.

Przyzwyczailiśmy się, że selekcjoner tracił robotę, bo przerżnął wszystko z kretesem. Wymieńmy tylko kilku ostatnich – Paweł Janas nie wyszedł z grupy na mundialu, Leo Beenhakker w fatalnym stylu nie wszedł do mundialu następnego, Stefan Majewski – no przegrał, bo… przegrał, Franciszek Smuda – spieprzył rodakom Euro 2012 rozgrywane w Polsce, Waldemar Fornalik – nie awansował na mundial, Adam Nawałka – nie wyszedł z grupy na mundialu. Tak na dobrą sprawę, Brzęczek… niczego jeszcze nie przegrał. Awansował na Euro 2020 ze stosunkowo łatwej grupy. Utrzymał się w dywizji A Ligi Narodów. Niczego więc nie popsuł. Także ogólny bilans spotkań ma dodatni: 12 zwycięstw – 5 remisów – 7 porażek. O co więc chodzi?

I tu dochodzimy do sedna. U nas trener musi odejść, kiedy przegrywa coś lub wszystko. Gdy nie było Internetu, a informacje z zagranicy docierały z opóźnieniem, zawsze z ciekawością nasłuchiwałem wiadomości, że na Zachodzie obrzydliwie bogaty boss wyrzucał trenera, bo zespół wygrywał zbyt nisko, grał brzydko, za mało ofensywnie, oszczędnie, nie wykorzystując całości potencjału. Dożyłem czasów, że i u nas ze stanowiska wyleciał selekcjoner, bowiem drużyna nie gra na miarę społecznych oczekiwań i możliwości zawodników. A nie dlatego, że ów selekcjoner coś przegrał.

Nie bronię Brzęczka. Nie raz i nie dwa widząc męczarnie Polaków na boisku, męczyłem się razem z nimi. Przełączałem kanał na „Świat według Kiepskich”. Machałem rękami jak Robert Lewandowski czy rzucałem mięsem jak Jacek Góralski. Wściekałem się, gdy taki wojownik jak Grzegorz Krychowiak odpuszczał kolejny wślizg z braku zaangażowania. Ale dlaczego prezes PZPN wybrał właśnie taki moment na zmianę trenera? Szast-prast, trzeba było to zrobić po zwycięskich eliminacjach. Podać rękę „Wujowi”, powiedzieć, że wypełnił absolutne minimum, nie dokładając nic ponadto. Nie o to nam chodziło, niech na mistrzostwach Europy poprowadzi nas trener z wizją, ktoś bardziej lotny.

Rok 2020 uważam za stracony. Kadra pod wodzą Brzęczka nie zrobiła żadnego kroku w przód, wręcz przeciwnie. Zamiast dać ten czas następcy „Wuja” – na eksperymenty, właściwe rozeznanie w możliwości zawodników, ustawienie optymalnej taktyki – traciliśmy go na spory o to, czy Brzęczek powinien być dalej na stanowisku, czy nie.

Teraz ów następca nie będzie miał łatwo. Będzie pod cholernie stromą górkę. Wejdzie do gry z marszu – od razu w mecze o punkty w eliminacjach do MŚ 2022, potem w Euro 2021. Ktokolwiek by to nie był – Lucien Favre, Thomas Tuchel, Massimiliano Allegri, Luciano Spaletti, Srečko Katanec czy Adam Nawałka – albo będzie musiał postawić na zgrane zawodnicze karty i uwierzyć, że ten skład wykrzesze z siebie jeszcze tyle ognia, że wyprzedzi w grupie Anglików, albo podczas gier o punkty eksperymentować na żywym organizmie. Oby pacjent przeżył, a kibice byli zadowoleni.

Grzegorz Ziarkowski