Przystanek Bundesliga (70). Dwumecz Werderu z Heidenheim

Tym razem odcinek bez wielkiego przewijania wstecz, cofania się do odległej przeszłości. Za to aktualny temat, który mnie interesował.

Z dwóch powodów, jeśli wyłączyć znaną sympatię do tej ligi. Pierwszy to klub z Bremy, jakże zasłużony dla niemieckiej piłki. Mniej więcej od połowy zakończonego sezonu byłem zdania, że jeśli utrzyma się w Bundeslidze, to głównie dzięki skutecznej barażowej rywalizacji z drugoligowcem. Trzeba powiedzieć wprost: Werder męczył się okropnie i był daleki od ustabilizowanej, przyzwoitej formy. Jednak bez względu na to, spadek byłby sporą sensacją w Niemczech.

Drugim powodem był rywal bremeńczyków, którego mecze kilka razy oglądałem. Szczególnie u siebie gra Heidenheim na zapleczu mogła się podobać; bez wielkiej wirtuozerii prowadzone akcje, za to ogromnie dynamiczne i często przeprowadzane skrzydłami. Szczególnie podkreśliłbym to ostatnie stwierdzenie przed postawioną kropką, gdyż nie od dzisiaj prawie cały świat próbuje budować ataki głównie środkiem. Wszystko oparte na solidnym przygotowaniu fizycznym i sporym zaangażowaniu w wydarzenia boiskowe. Tylko tyle i aż tyle.

Warto też odnotować, że Frank Schmidt od 2007 roku jest trenerem Heidenheim. Urodził się zresztą w tym mieście. Wrósł w ten klub, można rzec. Jest w nim i z nim od samej Oberligi. Ma 47 lat i kiedyś był obrońcą.

Przy drugiej ławce, w roli szkoleniowca Werderu, młodszy o dekadę Florian Kohfeldt. Chwalony przez media, uznawany za jednego z najzdolniejszych trenerów młodego pokolenia, który w ostatnim czasie miał spory ból głowy w związku z niepewną sytuacją prowadzonej przez siebie drużyny.

W pierwszym meczu w Bremie padł bezbramkowy remis. W jego trakcie nad stadionem przeszła potężna burza, spadł ogromny deszcz, ale spotkanie nie zostało przerwane.

Od początku gospodarze nie mieli żadnego sensownego pomysłu na sforsowanie dobrze zorganizowanej obrony gości. Męczyli własną powolną grą i nieporadnością.

W drugiej połowie to nawet Heidenheim przejęło inicjatywę i potrafiło dłużej utrzymywać się przy piłce. Niewiele brakowało, żeby wygrało. Po jednym ze stałych fragmentów głową uderzał obrońca przyjezdnych Timo Beermann, a piłka o centymetry przeszła obok bramki Jiriego Pavlenki. Czeski golkiper mógł się w tej sytuacji jedynie przyglądać. Pewnie dużo by dał w tamtym momencie za umiejętność przesuwania przedmiotów bez ich dotykania. Skończyło się, jak wiadomo, na strachu. Bramkowa zaliczka była w zasięgu piłkarzy Schmidta. Chociaż trzeba przyznać, patrząc na całość, że remis był sprawiedliwym wynikiem.

Kilka dni później doszło do rewanżu. Tutaj role jakby się odwróciły i to drugoligowiec miał spory kłopot z konstruowaniem akcji ofensywnych, ale po kolei.

Już po trzech minutach było 0:1. Werder, grający dość nietypowo dla siebie w czarnych strojach, objął prowadzenie po samobójczym trafieniu Normana Theuerkaufa. Prawie od początku było mu więc teoretycznie łatwiej.

W drugiej połowie mogło być po sprawie, gdyby Joshua Sargent miał w sobie więcej z konkretnego napastnika. Zwlekał jednak z oddaniem strzału, chcąc najpewniej wejść z piłką do bramki. Należy dodać, że drużyna znad Wezery miała w sumie kilka szans na podwyższenie wyniku. Ale albo łatwo marnowała nadarzające się okazje, albo przeszkodą był czujny bramkarz Kevin Muller, który przynajmniej w dwóch sytuacjach wykazywał się refleksem.

Kiedy wydawało się, że drużynie z Voith-Arena nic się nie klei i tym samym Werder osiągnie swój cel, pięć minut przed końcem podstawowego czasu gry jeden z pomocników gospodarzy zdecydował się na indywidualną akcję. Uwolnił się błyskawicznie spod opieki i nie zastanawiając się długo uderzył z największą mocą na bramkę. Strzał oddany lewą nogą trafił wprawdzie w poprzeczkę, ale na miejscu był napastnik Tim Kleindienst, który dopełnił formalności. Wróciła zatem nadzieja na to, że wyżej notowanego rywala można jeszcze pokonać.

Co zrozumiałe, podopieczni Schmidta poszli do przodu i starali się stworzyć decydującą szansę. W prostej sytuacji pomylił się za to w tyłach Theuerkauf, pechowiec z pierwszych minut meczu, który nie będzie szczególnie dobrze wspominał tego poniedziałku. Dał sobie odebrać piłkę, będąc – jak się wydawało – w uprzywilejowanej pozycji. Natrafił w tej sytuacji na doświadczonego zmiennika gości Fina Bartelsa, który zabrał mu piłkę i następnie wyłożył w mistrzowski sposób szwedzkiemu koledze Ludwigowi Augustinssonowi. Asysta była wyborna i temu drugiemu wprost wypadało trafić. Tak się stało, choć Augustinsson użył sporej siły i piłka najpierw odbiła się od poprzeczki. Na tyle za to szczęśliwie, że zatrzepotała w siatce. Gol jest golem, koniec i kropka.

W doliczonym czasie sędzia Felix Brych podyktował jeszcze rzut karny dla Heidenheim. Pewnie – choć Pavlenka wyczuł intencję wykonawcy – na gola zamienił go Kleindienst.

Można napisać, w ramach podsumowania, że wszystko pozostało na swoim miejscu. I jest to zgodne z prawdą. Werder Brema przeżył jednak sporą nerwówkę. Nie potrafił ani w pierwszym meczu barażowym, ani w drugim zdominować trzeciej drużyny zaplecza Bundesligi. Może to być cenna lekcja dla tego klubu, jeśli wyciągnie on z niej odpowiednie wnioski.

1. FC Heidenheim dowiodło zaś, że awans na najwyższy szczebel nie musi być czymś nierzeczywistym; odległym marzeniem, o które może być trudno. Do spełnienia go nie zabrakło wiele już teraz.

Paweł Król