Reportaż. Armenia – Polska 1:6

Henrik Mchitarjan bardzo zyskuje przy bliższym poznaniu.

Wahałem się, czy jechać. Przed Armenią byłem na dwóch meczach eliminacyjnych do rosyjskiego mundialu i, co za pech, to były jedyne potyczki, których „Orły Nawałki” nie rozstrzygnęły na swą korzyść – w Kazachstanie i Danii. Zawsze jednak są dwie strony medalu, bo poprzednia wycieczka na Kaukaz zakończyła się pełnym sukcesem – wygraliśmy w Tbilisi 4:0.

Właśnie porównania z gruzińską sąsiadką narzucają się od pierwszych chwil w Erywaniu, poczynając od górującego nad miastem monumentu Matki Armenii (po miejscowemu Hayastan, co skandowane w czasie meczu może brzmieć dwuznacznie, zwłaszcza gdy słabo grają). W ogóle 90% nazw i nazwisk w Armenii kończy się na –an, więc trudno, by nazwa państwa brzmiała inaczej. Diaspora jest rozsiana po całym świecie (w kraju mieszka 3 mln Ormian, poza granicami 7 mln) i dość wpływowa. Armeńskie korzenie mają m.in. siostry Kardashian, ale jakoś nikt się nimi nie chwali, chociaż kilka sobowtórów widziałem. Jak ktoś rozgląda się za żoną, niech śmiało jedzie – dziewczyny jak maliny.

Wracając do matek – spotkany na pchlim targu pewien krakus przytomnie zauważył, że któryś z rzeźbiarzy musiał oferować promocję na podobne pomniki. Matka armeńska do złudzenia przypomina gruzińską, niewiele różniąc się od ukraińskiej.

I tu docieramy do początku erywańskiej ekskursji, do przesiadki w Kijowie. Tym razem łakome schody w metrze nie wciągnęły mego trampka jak rok wcześniej w drodze do Astany (http://slowfoot.pl/raport-z-kazachstanu/) i padał deszcz (myślałem, że na Ukrainie to się nie zdarza) poza tym bez zmian: dużo piwa, wypas żarcie w Puzatej Chacie i wesoło. W prowadzonej przez Tatarów-uchodźców knajpie „Krym” na Majdanie serdeczny druh Jarek na chwilę spoważniał pytany, kiedy następna rewolucja? Dajemy im jeszcze trzy lata. Coś w tym jest, Majdan to na Ukrainie świecka tradycja, nawet nie nowa, bo Kozacy raczej z kompromisowości nie słynęli.

Nocny lot z lotniska w Boryspolu do Armenii i pierwsze zaskoczenie. Walijscy kibice podróżujący do Tbilisi stokrotnie bardziej zrobieni od polskich kiboli. Pewnie dlatego, że Janusz i Andrzej na teren byłego ZSRR nie latają i dobrze. 

Aha, jeszcze kolega Jarek z Kijowa wspominał, że jeśli Ukraina awansuje na mundial, powinna z przyczyn wiadomych go zbojkotować – kilka następnych dni zdecydowało o tym, że temat jest już nieaktualny.

Lotnisko w Erywaniu zaskakująco znośne, z dodatkowym bonusem dla roczników 70. – to ten aeroport zagrał Wyspę Wynalazców w „Podróżach Pana Kleksa”.

Mimo późnej pory taksówkarz zdążył się pochwalić ormiańskim alfabetem, liczącym 39 liter (niepodobnych do niczego, nawet do gruzińskich liter) powstałym w 405 roku.

Mecz każdy widział, egzekucja do jednej bramki. Czwartkowe spotkanie wyglądało zupełnie inaczej niż to zakończone wynikiem 0:1 sprzed dekady, za kadencji Leo Beenhakkera. Wówczas gola strzelił Hamlet Mchitarjan. Henrika kupiłem dzieciom – prawda że sprytna maskotka? Niestety po jednym dniu zabawy (czyli trzepania jego przyklejoną twarzą w stół) straciła nogę. A może to efekt wspólnych biesiad z nami do trzeciej nad ranem?

Na trybunach było więcej naszych, ale nie wyczułem, że Ormianie jakoś mocno się przejęli. Od piłki wolą szachy.

Z plusów: po meczu widzieliśmy lokalnego dziennikarza wyglądającego jak Franciszek Pieczka, a na trybunach spotkałem kolegę z Wydziału Zarządzania Uniwersytetu Gdańskiego, który po angielsku prosił mnie o zrobienie zdjęcia. Co ty, Hubert, nie poznajesz mnie? Albo wyglądałem na Anglosasa, albo przyjął za dużo Araratu w każdej postaci.

Dla Ormian Ararat to początek i koniec wszystkiego. Nazwę tę nosi koniak (tak naprawdę to brandy, ale Francuzom tak zasmakowało, że pozwolili używać swojej nazwy), piwo, papierosy, bank, soki i co tylko dusza wymarzy. Akurat była dobra widoczność i z wysokości Matki Armenii (obok nieczynne wesołe, dlatego więc smutne miasteczko i mini poligon) doskonale było widać świętą górę.  Zastanawialiśmy się, kiedy jest gorzej: gdy go widać, czy gdy nie?

Chyba gdy widać jest gorzej, bo wtedy większy ból, że święta góra leży po tureckiej stronie. Turcy mają pretensje, że kawałek ich terytorium znajduje się w godle Armenii. Dziwna pretensja jak na naród, który na swej fladze ma księżyc. Chyba że o czymś nie wiem.

Ormianie znajdują się w niewesołej sytuacji, z sąsiadów poprawne stosunki mają jedynie z Iranem (skąd przyjeżdżają ponoć na łykędowe wygłupy kochający inaczej, stąd nasze nieustanne gagi w stylu – ktoś dzwoni z Teheranu do ciebie), z Turcją i Azerbejdżanem nie utrzymują stosunków żadnych. W wyżej wymienionych eliminacjach do austriacko-szwajcarskiego Euro zarówno Ormianie jak i Azerowie woleli nie zagrać w ogóle i stracić szansę na punkty niż zniżyć się do potyczki ze śmiertelnym wrogiem. 

Azerowie mają ropę, dlatego ich klub (co prawda z okupowanego przez Armenię górskiego Karabachu) gra w Lidze Mistrzów, a za trzy lata będą gościć Mistrzostwa Europy. Jak narzekał jeden bywalec erywańskiego baru: sąsiedzi wydają na zbrojenia więcej niż my mamy w budżecie. Myślę, że żartował: podejrzewam, że zarówno Armenia jak i Azerbejdżan nie mają budżetu wcale.

Do czerwonych mam stosunek rodem z niegdysiejszego ASZ Dziennika, czyli Radia Erewań, czyli warstwowy – warstwa piasku, warstwa komunistów, warstwa piasku, itd. Jednak akurat do Ormian trudno mieć pretensje, że trzymają z Rosją, że na straganach koszulki z Putinem, mając tak krwiożerczych sąsiadów, obecność Wielkiego Brata to polisa na życie. Zwłaszcza pamiętając o tureckim ludobójstwie sprzed lat.

Przed laty ormiańska piłka stała znacznie lepiej niż dziś. Ararat (klub, nie góra) w 1973 roku ustrzelił dublet ZSRR. Przed zaniedbanym i zamienionym w targ niczym niegdyś nasz Stadion X-lecia, stadionie Hrazdan stoi pomnik tamtej drużyny.

Za niepodległości Ararat był mistrzem Armenii tylko raz. Jak już jesteśmy przy czasach najnowszych – nad stadionem Hrazdan mieszka pierwszy prezydent niepodległej Armenii – Levon Ter Petrosjan, jak nam szybko wyjaśnił jeden miejscowy – sprzedał Armenię. Komu? Jak to komu? Azerom! Poza tym to mason. Aha. Ubić go trzeba? Wy z Polszy? Wy to mieliście prezydentów! Wałęsa, Jaruzelski, Kania! Aha, to my już pójdziemy. Daswidanja…

Potem rundka po targowisku, gdzie mieli niezłe skarby. Znaczek Górnika Zabrze, 18-lecia NRD, niedźwiadka Miszy z olimpiady w Moskwie.

Jeszcze wizyta w Błękitnym Meczecie wyremontowanym po czasie komuny za irańskie pieniądze i można wracać.

Gorzki akcent na koniec – na lotnisku w Erywaniu przyszło nam zapłacić 6000 AMD za to, że nie odprawiliśmy się online. Jednak było warto wydać nawet więcej, by zobaczyć fotografa Piotrka Kuczę jak w biegu nie wyrabia na zakręcie i zalicza kontakt z podłogą. Gdybym to nagrał, byłbym królem internetu i okolic.

Maciej Słomiński