Retro. Diego Maradona

Miałem niedawno ciekawą dyskusję z synem. To znaczy co chwilę takie mamy, ale ta była wyjątkowa.

Poszło o najlepszego piłkarza wszech czasów. On – że Messi, ja – że Maradona. Oczywiście, że rację mam ja, a Messi niech wróci, jak wygra coś z reprezentacją. Bliski był lata 2014 r., wcześniej, w 2010 r., Argentyna poniosła klęskę. Czyżby dlatego, że selekcjonerem był „El Diego”? Złośliwi mówią, że Diego to jedyna osoba, która zdołała powstrzymać Messiego od strzelania goli. A może było na odwrót? Może Messi nie chciał, by Maradona biegał nago po Buenos Aires, bo przecież obiecał, że tak zrobi w razie zdobycia złota w RPA.

Długo się zastanawiałem, jak temat urodzin Diego Maradony ugryźć. Chronologicznie? Nie, to zbyt banalne jak na taką osobowość. Tajemniczy duch zstąpił na mnie którejś nocy i kazał pisać. Stanęło na alfabecie, ale odsłaniającym być może fakty mniej znane niż „ręka Boga” czy Kościół Maradony – ile goli w ilu meczach strzelił Diego i ile tytułów zdobył, poczytacie w Wikipedii.

A jak Alex Sabella – W roku 1978 menedżer Sheffield United Harry Haslam zobaczył 17-letniego Maradonę w akcji podczas podróży do Ameryki Południowej i był pod takim wrażeniem, że z miejsca dogadał transfer wart 200 tysięcy funtów.

Gdy wrócił do kraju, przeliczyli, ile jest w skarbcu, i okazało się, że United, klub wówczas drugoligowy, nie ma tyle. Stanęło na innym Argentyńczyku, pomocniku River Plate Aleksie Sabelli, wartym 160 tys. funtów.

Urodzony w Buenos Aires pomocnik Sabella szybko stał się ulubieńcem kibiców na Bramall Lane, ale nie uchroniło to klubu przed spadkiem do trzeciej ligi. Argentyńczyk przeszedł do Leeds za 400 tys. funtów, a United po cichu osunęli się do najniższej, czwartej ligi.

Oczywiście Sabella to ten, który prowadził Messiego i spółkę podczas mundialu w Brazylii. Trochę się zmienił.

B jak Barcelona, czyli mocno nieudany etap kariery Maradony. Diego przybył na Camp Nou jako najdroższy wówczas piłkarz świata (kupiony z Boca Juniors za około 5 mln funtów) tuż po hiszpańskim mundialu roku 1982. W stolicy Katalonii pojawił się z ekipą około 50 najbardziej zaufanych osób, domagając się zapewnienia im wszystkim dachu nad głową, by mogli na spokoju pograć w głuchy telefon. Po dwóch latach, gdy wszystko poszło niezgodnie z planem, zażądał transferu do Napoli. Gdy zgody nie uzyskał, wpadł w szał i zagroził, że zdemoluje gabinet z trofeami na Camp Nou. Z tego okresu najbardziej pamiętamy faul Andoniego „Rzeźnika” Goikoetxei, który wyłączył naszego bohatera z gry na wiele miesięcy i kopaninę podczas meczu z Bilbao w finale Pucharu Króla.

C jak Cirilo, czyli wujek Diego. Maradona próbował się zabić wiele razy, mniej lub bardziej świadomie. Proceder zaczął jako niemowlak, gdy wpadł do otwartego ujścia kanalizacyjnego, by zostać uratowanym właśnie przez wujka Cirilo.

D jak doping. Jeszcze parę miesięcy przed mundialem w USA Diego ważył 92 kilo, co przy jego mikroskopijnym wzroście czyniło go niewybieralnym do argentyńskiej reprezentacji. Musiał więc podjąć brutalną kurację odchudzającą przy pomocy sporych dawek efedryny. Po meczu z Grecją został nakryty (już podczas spotkania z Helladą jego wyraz twarzy budził niepokój i wskazywał na pozytywny wynik testu).

Wcześniej Maradona został zdyskwalifikowany po tym, jak odkryto kokainę w jego organizmie w roku 1991. Jednak każdy przyzna, że działanie tego specyfiku raczej niewiele pomaga w uprawianiu sportu. Nikt (może poza Paulem Gascoigne’em) nie byłby na tyle głupi, by brać „koks” tuż przed meczem. Miałoby to sens mniej więcej taki, jak przyjęcie viagry przed wyścigiem rydwanów. Chociaż z drugiej strony znam takich, którzy twierdzą, że gol stulecia, strzelony Anglikom w roku 1986, mógł zostać zdobyty jedynie pod wpływem środków odurzających. Są to oczywiste bzdury. Maradona podczas meksykańskiego mundialu był wciąż czysty jak łza.

D również jak detoks. Najsłynniejszy odbył się na Kubie w roku 2000. To wówczas Maradona zaczął mówić o sobie w trzeciej osobie: „Diego Maradona wstąpi do nieba dopiero wtedy, gdy na jego przyjęcie będą gotowi wszyscy czterej Beatlesi”.

E jak Elvis. Czy mi się wydaje, czy w jednym z kryzysowych momentów Diego wyglądał jak Elvis w schyłkowym okresie?

F jak Fenwick Terry. Narodowość: angielska, pozycja: stoper, specjalizacja: „przecinak”. Ale raz przeciąć nie zdołał, oczywiście chodzi o mecz, w którym padła „bramka stulecia”. Co bardziej rozsądni Anglicy przyznają, że byłoby niesprawiedliwym, gdyby ich reprezentacja, z „przecinakiem” Fenwickiem w składzie, wyeliminowała wtedy Argentynę. Inne zdanie tuż po tamtym meczu miał sam święty Gary Lineker, którego koledzy musieli siłą odciągać, żeby nie zrobił Fenwickowi krzywdy.

G jak głos. Maradona to prawdziwy człowiek renesansu: nie tylko szybko biegał, świetnie panował nad piłką, celnie strzelał do bramki (do dziennikarzy zza węgła na szczęście mniej celnie), ale i nieźle śpiewa. Posłuchajcie, naprawdę dobry kawałek.

H jak Hamburg, czyli olśnienie. Nie dlatego, że widziałem Diego śpiewającego szanty w jednej z portowych tawern St. Pauli, to byłoby zbyt piękne. Otóż byłem (z żoną!) w hanzeatyckim mieście przy okazji mistrzostw świata w roku 2006: grała Argentyna z Wybrzeżem Kości Słoniowej. Argentyńczycy śpiewali od rana, i to przeważnie na trzeźwo. A śpiewali nie o Messim (który zresztą jest czy też był znacznie mniej kochany w ojczyźnie niż na przykład Carlos Tévez, ale to inna historia), nie o Batistucie czy Kempesie. Wszystkie ich pieśni były o Diego, który wówczas, zdaje się, przechodził operację zmniejszenia żołądka – był na dnie. Olśniło mnie wtedy, jak bardzo jest w domu kochany, nie da się tego porównać z nikim i niczym. Tyle prywaty, jedziemy dalej.

I jak „In Bed With Maradona”, czyli inbedwithmaradona.com. Jedna z najlepszych stron o piłce w sieci, inspirowana rzecz jasna Diego. Traktuje o tematach raczej niszowych, czyli mniej o Lidze Mistrzów, a więcej o piłce węgierskiej, boliwijskiej, norweskiej, nawet o Termalice Nieciecza było. Gorąco polecam znającym język Szekspira.

J jak Juniors. Wspólny człon dla dwóch pierwszych klubów Maradony: Argentinos Juniors i Boca Juniors. Do drugiego z tych klubów, znacznie bardziej znanego, Diego przeszedł na mocy decyzji junty rządzącej wówczas Argentyną. Boca była wtedy właściwie bankrutem i nie miała najmniejszego zamiaru płacić za „złotego chłopca” („pibe del oro”). Tyle dobrze, że Argentinos Juniors dostali jakąś część transferowej kwoty, jaką później za Maradonę zapłaciła Barcelona. Te środki zostały zainwestowane bardzo mądrze. W ciągu trzech lat klub był najlepszy w Argentynie, a rok później na całym kontynencie.

A La Bombonera, czyli stadion Boca, pozostała do dziś miejscem szczególnie bliskim sercu Maradony. To tu zachowuje się jak rasowy kibol, zwisając z loży…

K jak kobiety. Stale obecne w jego życiu. Żona Diego, Claudia, nawet po rozwodzie kieruje jego sprawami finansowymi. Mają ze sobą dwie córki: Dalmę i Gianninę, która była żoną napastnika Manchester City Sergio Agüero. Tyle kobiet oficjalnych.

Dalma nieźle radzi sobie z piłką:

Podczas pobytu w Neapolu Diego zaliczył – wedle ówczesnego kierowcy Maradony – jakieś osiem tysięcy niewiast. Jeśli zważyć, że przebywał pod Wezuwiuszem w latach 1984-91, przypada ponad 1000 przedstawicielek płci pięknej rocznie, czyli jakieś trzy dziennie. Może to betka w porównaniu z Earvinem „Magikiem” Johnsonem, ale i tak niezły ogier z naszego Diego. Aż dziw, że miał jeszcze czas na granie w piłkę i wciąganie kresek.

L jak lewica. Fidel Castro i Che Guevara to jego idole. Maradona, gdy otwiera buzię na tematy niepiłkarskie, okazuje się misiem o bardzo małym rozumku. Bush to morderca – okej, może i tak, ale „doktor” Guevara już nie? Diego jest bardzo mocno „lewoskrętny”.

M jak muzeum Maradony – najcenniejszym eksponatem był sztuczny penis Diego. Kiedy tylko był losowany do testu dopingowego za czasów neapolitańskich, wyciągał zza pazuchy tego „sztucznego ptaka” i czary mary: jego mocz był zupełnie wolny od dragów. Co ciekawe, jakiś czas później sztuczny penis został z muzeum skradziony. Ciekawe, co u niego słychać?

N jak narkotyki. Maradona, jak nikt inny, nadaje się na twarz kampanii antynarkotykowej. Wystarczyłyby dwa obrazki.

Przed:

Po:

O jak Omiya, czyli japońskie miasto, w którym, w ramach mistrzostw świata U-20 roku 1979, Polacy ulegli młodym Argentyńczykom 1:4. Dla tych drugich jedną bramkę zdobył niespełna 19-letni „El Diego”. Obie reprezentacje wyszły wtedy z grupy. Argentyńczycy, pod wodzą Césara Luisa Menottiego, zdobyli tytuł mistrzowski, a Polacy zajęli czwarte miejsce po porażce w meczu o „pudło” w serii rzutów karnych z Urugwajem.

Skład Polaków z tego spotkania to niezwykle ciekawa lektura po latach (kolejność według noszonych numerów, bez podziału na pozycje): Jacek Kazimierski (od 27. min. Janusz Stawarz) – Marek Chojnacki, Krzysztof Kajrys (od. 52 min. Jan Janiec), Andrzej Pałasz, Krzysztof Frankowski, Piotr Skrobowski, Andrzej Gruszka, Andrzej Buncol, Mirosław Pękala, Krzysztof Jarosz, Tadeusz Wiśniewski. Rezerwowi: Paweł Król, Kazimierz Buda, Jarosław Nowicki, Bogusław Skiba, Krzysztof Baran. Trener: Henryk Apostel.

Oto, co o tamtych zdarzeniach pisał kiedyś Mistrz Roman Hurkowski:

Szefem polskiej misji był działacz PZPN, oddelegowany do futbolu młodzieżowego Marian Bednarczyk. Pułkownik milicji. Mały, ale szalenie dynamiczny. W razie czego straszył, szczególnie po lufie, że w kieszeni ma pistolet. I pewnie miał. Taki śmieszny trochę, a już zupełnie sylwetką i fizjonomią nie przypominający trenera. Zresztą nie musiał, zajmował się czym innym. Trenerem Orląt był wtedy Henryk Apostel.

Proszę zatem sobie wyobrazić moje zdziwienie, kiedy na oficjalnej stronie FIFA, w dziale raportującym tamten turniej, przy meczu Argentyna – Polska w rubryce „coach”, widnieje zapis: Cesar Luis Menotti (ARG), Marian Bednarczyk (POL)!

P jako Piccadily, czyli niebieska linia londyńskiego metra. Jakiś rok po akcji z „ręką Boga” Maradona jechał na lotnisko Heathrow właśnie tą linią, przebrany nie do poznania – w peruce – w obawie przed linczem. Oczywiście został rozpoznany, ale reakcja tłumu była odwrotna od oczekiwanej. Zamiast ciosów, spadły na niego uściski i prośby o autograf.

R jak Ron Jeremy, czyli sławny aktor filmów dla dorosłych. Pan Ron występuje w alfabecie, gdyż to on właśnie wcielił się w rolę Maradony w filmie z mundialem roku 1990 w tle. Panowie są dość podobni, trzeba przyznać. Do scen piłkarskich użyto archiwalnych nagrań z mistrzostw roku 1982. W roli drużyny Italii wystąpiła Francja, która nosiła podobne stroje, jeśli zignorować getry.

S jak selekcjoner, czyli Carlos Bilardo. Prowadził Diego na dwóch najbardziej jego udanych mundialach (1986 i 1990) i doradzał mu podczas tego w RPA. Jest wielkim paradoksem futbolu, że Maradona najbardziej błyszczał i miał najwięcej swobody pod wodzą trenera wręcz obsesyjnie przywiązanego do porządku. Gra reprezentacji Argentyny za Bilardo była uporządkowana jak nigdy wcześniej i później, ale taktyka „zatrybiła” dopiero w meczu z Koreą Południową, czyli pierwszym spotkaniu meksykańskich mistrzostw. Meczu, który – jak przyznaje Maradona w swej autobiografii – kibice oglądali z jednym okiem zamkniętym, tak mała wiara towarzyszyła wówczas „Albicelestes”. Do kanonu weszła anegdota o tym, jak parę dni przed finałem w roku 1986, o czwartej nad ranem Bilardo wpadł do pokoju, w którym smacznie spał obrońca Oscar Ruggeri. „Kogo masz kryć przy rzutach rożnych?”. „Rummenigge” – wymamrotał Ruggeri przez sen. „Kalle” zdobył gola w finale (i to po kornerze!), ale Argentyna i tak była zwycięska.

Ale z upływem czasu Bilardo pozwalał sobie na znacznie większy luz. Będąc pomocnikiem selekcjonera Maradony na mundialu w roku 2010, miał rzec: „Jeśli Argentyna zdobędzie mistrzostwo świata, strzelec zwycięskiego gola w finale będzie sobie mógł poużywać na moim tyłku”. Teraz staje się jasne, czemu Messi nie zdobył w RPA żadnego gola.

T jak Tottenham. Może ktoś wie, a może nie, ale pewnego razu Diego zagrał w koszulce londyńskich „Kogutów”. Było to w roku 1986 i stało się przy okazji meczu na cześć Osvaldo Ardilesa przy White Hart Lane. Rywalem „Spurs” był Inter Mediolan. Oto dowód filmowy.

V jak Vercauteren Franky. Belgijski piłkarz (na pierwszym planie z numerem 6 na poniższym zdjęciu), jeden z sześciu otaczających Maradonę. Nie chcę Wam psuć zabawy, ale ta fota jest nieco myląca. Diego dostał piłkę od partnera z drużyny z rzutu wolnego, a belgijscy piłkarze tworzyli, rozsypujący się właśnie mur. Nie było więc tak, że sześciu gości kryło indywidualnie Maradonę.

W jak wymówki. Było już o tym, że swego czasu Diego przypominał Elvisa. Gdy otworzy buzię, przypomina również Lecha Wałęsę. Podczas jednego z wywiadów argumentował, że gol strzelony „ręką Boga” to zasługa getta, w którym wyrósł. Oszustwo i kradzież są w porządku, bo tylko tak można przeżyć. A tak naprawdę, to gol strzelony ręką Peterowi Shiltonowi, to w ogóle nie było oszustwo. „Każdy, kogo znam, postąpiłby tak samo”.

Z jak ZSRR. Trzeba Wam wiedzieć, że Diego kończyn górnych nie używał jedynie w starciu z Anglią. Łapkami również posługiwał się w meczu podczas turnieju Italia ‘90 przeciw ZSRR, gdy wybił piłkę z pustej argentyńskiej bramki. Wcześniej w finale Pucharu UEFA w dwumeczu z VfB Stuttgart w roku 1989, może to zasługa solidnej rozgrzewki. Od zdobycia tego pucharu zależało, czy Maradona będzie mógł odejść z Neapolu. Obiecał mu to Corrado Ferlaino, prezes Napoli od roku 1969, a ziemią obiecaną miała być Marsylia. Przyznacie, że do starego portu Diego by pasował jak ulał. W każdym razie, gdy Maradona podnosił obiecany puchar, prezes wyszeptał mu do ucha, że blefował, że nigdzie Diego nie puści. W swej autobiografii Argentyńczyk wspomina, że rzucił w prezesa tym pucharem, chcąc roztrzaskać mu czaszkę.

Maciej Słomiński