Retro. FC Barcelona – Olympique Lyon. 1/8 finału Ligi Mistrzów, 11.03.2009

10 lat temu byłem dwa razy na Camp Nou – pierwszy i ostatni. Oto reportaż z jednego z pierwszych internacjonalnych wyjazdów, w niemal niezmienionej formie…

Czasem człowiek tak ma, że musi sobie polatać. Wszystko można, tylko po co? Wykorzystując znajomości z fanami Lyonu, wybraliśmy się na rewanżowy mecz 1/8 finału Ligi Mistrzów, w którym sławna Barcelona podejmowała Olympique. Konkretnie to te znajomości dotyczą belgijskiego odłamu fanów OL, a już zupełnie konkretnie – są to kibice RWD Molenbeek, belgijskiego klubu, który zbankrutował w 2002 i część jego kibiców jeździła i wciąż jeździ na Lyon. Zwiedziłem z nimi trochę świata, ta podróż była pierwszą.

Frankfurt-Hahn
Jako że z Gdańska bezpośrednich lotów do stolicy Katalonii wtedy brakowało, trzeba było lecieć z przesiadką na lotnisku Frankfurt-Hahn. Jest to lotnisko specjalizujące się w tzw. tanich lotach. Nie mylić z lotniskiem we Frankfurcie nad Menem, które jest trzecim największym portem lotniczym w Europie.

Jak napisał jakiś mędrzec na ścianie jednej z toalet na lotnisku: „Frankfurt-Hahn is not Frankfurt”. Rzeczywiście, to chyba sedno sprawy. Lotnisko, będące dużą bazą przesiadkową tanich linii lotniczych Ryanair, znajduje się około 130 km od Frankfurtu, czyli tak jakby lotnisko w Ostródzie nosiło nazwę „Gdańsk” albo lotnisko w Łomży nazwę „Warszawa”.

Noc na lotnisku upłynęła dość szybko, za to na podłodze. Całe wnętrze było jakby wyłożone mozaiką ze śpiworów. W oczy rzucała się dziewczyna w sukni ślubnej, jeszcze mieliśmy ją później spotkać… Całości surrealistycznego obrazu dopełniało stanowisko linii Vladivostok Avia. Szkoda, że te linie latają jedynie do Moskwy, wycieczka do Władywostoku byłaby znacznie ciekawsza…

Girona
W dniu meczu, około 8.30, wylądowaliśmy na lotnisku w Gironie, mniej więcej 100 km na północ od centrum Barcelony. Mimo że mieliśmy opanowany sposób dotarcia do taniego hostelu w stolicy Katalonii środkami komunikacji publicznej, pod wpływem chwilowego impulsu postanowiliśmy wypożyczyć samochód. Przysłowia są mądrością narodu, a jedno z nich mówi, że lepsze jest wrogiem dobrego. Dlatego od teraz na wyjazdach korzystam tylko z transportu publicznego. Dość powiedzieć, że dojazd do Barcelony zajął nam cztery (!) godziny zamiast półtorej – to efekt pomylenia drogi na płatnej autostradzie.

Komfortu też przesadnego nie było. Na pierwszym zakręcie po wyjeździe z lotniska zobaczyliśmy trójkę autostopowiczów: wspomnianą Pannę Młodą wraz z dwójką towarzyszy w garniturach, czyli Pana Młodego i Świadka. Studenci. Z Poznania. Jak nie my ich podwieziemy, to kto? Pojechaliśmy w szóstkę, czteroosobowym Seatem Ibiza. Jak się okazało, suknia ślubna to ściema mająca posłużyć do łatwiejszego łapania stopa. Kosztowała złotówkę, a lot do Barcelony – grosz. To się nazywa niskobudżetowe wesele. Polak potrafi!

Barcelona
W końcu dotarliśmy do Barcelony. Mało czasu na zwiedzanie z racji opóźnienia, które złapaliśmy na autostradzie. Z Belgami umówieni jesteśmy na Plaza Real, niedaleko Rambli, znajdujemy bez pudła, odbieramy bilety po bardzo przystępnej cenie (w ramach prezentu ślubnego dla Państwa Młodych im też załatwiliśmy bilety) i od razu przystępujemy do konsumpcji miejscowej cervezy – San Miguel.

Pogoda niezbyt sprzyjająca. Belgowie nawet pozwalają sobie na żarty, że jest zimno jak w Polsce. Rzuca się w oczy trochę flag hiszpańskich na urzędach, może jednak Katalończycy nie są takimi nacjonalistami, jakimi się malują. Widoczna też jest duża liczba przybyszy pochodzących z Czarnej Afryki, co Belgowie kwitują stwierdzeniem, że to pewnie rodzina Liliana Thurama. Ogólnie są nastawieni dość mocno ironicznie w stosunku do Francuzów, kwitując widok imigrantów z Czarnego Lądu donośnym: „Allez les Bleus”. Ogólnie klimat piłkarski zdecydowanie wygrywa z katalońskim: durum zamiast paelli, piwo – i to niejedno – zamiast wina, wnętrze baru dla barcelońskich socios zamiast Sagrada Família.

Camp Nou
Wreszcie legendarny stadion FC Barcelona. Szczerze przyznam, że inaczej sobie to wyobrażałem. Stadion co prawda ogromny i imponujący, ale w jakiejś blokowej okolicy. Nawet przystanek metra, na którym się wysiada, nazywa się Les Corts, co niewiele ma wspólnego z Camp Nou. Przy okazji, radzę wszystkim turystom uważać w metrze. Kieszonkowcy nie śpią, podczas jazdy byliśmy świadkami, jak małoletni Katalończycy usiłowali obrobić jakiegoś żółtoskórego z okularów (!). Pełna patologia.

Wreszcie wchodzimy po betonowych schodach, które zdają się ciągnąć w nieskończoność. Czekam na pierwsze wrażenie, dla mnie jest to najważniejsze. W końcu jesteśmy! I co? I niewiele, szczerze mówiąc. W kategorii wagi ciężkiej, czyli olbrzymów piłkarskich, większe wrażenie zrobił na mnie stadion HSV w Hamburgu podczas Mistrzostw Świata 2006 czy też częściowo pusty stadion Króla Baudouina I w Brukseli. Nie wiem, czy taki rozkapryszony jestem, czy za dużo piwa przed meczem, ale jednak oglądanie go z wysokości szóstego piętra w bloku to nie jest moje marzenie. Rozumiem, że 93 tysiące ludzi obecnych na stadionie gdzieś trzeba posadzić, ale z tej wysokości co dwa tygodnie oglądać mecz? Ja dziękuję. Na szczęście to tylko jeden, jedyny raz. Samo spotkanie bez historii. Barça strzela szybko cztery bramki, szczególnie ta Leo Messiego z wysokości wygląda, jakby została zdobyta na podwórku. Przewaga Katalończyków jest przygniatająca, mecz kończy się wynikiem 5:2, a przecież Lyon to nie byle ogórki, najlepsza drużyna we Francji od lat. Potem, w weekend, zostali pobici u siebie przez Auxerre, a jedną z bramek zdobył nasz Ireneusz Jeleń. To był sezon, gdy mistrzowską koronę odebrało OL Bordeaux.

Kibice Lyonu (cały sektor, około 4 tysięcy) nie wydają się specjalnie podłamani przebiegiem gry. Być może tego się spodziewali, a może po prostu futbol nie jest dla nich aż tak ważny. Większość z nich przyjechała godzinę przed meczem, zjedli po kanapce, wypili piwko, zobaczyli parę bramek i z powrotem do domu. Doping podczas meczu praktycznie nie istniał, no może oprócz dochodzącego z naszego sektora „Puta Barça, puta Cataluña!”. Po końcowym gwizdku trzymali nas dobre pół godziny po tym, jak fani Barcy opuścili stadion. Zupełnie jak w Polsce. Z tym, że tu się nikt nie buntował, a polscy kibice pewnie przenieśliby Camp Nou o parę kilometrów w bok w ramach zajęć w czasie wolnym.

Reus
Tak jak zapamiętałem ze starych wycieczek autostopowych (o rany to już ponad 10 lat temu!), na południe od Barcelony zaczynała się prawdziwa Hiszpania, tzn. my to nazywaliśmy „Meksykiem”. Autostrady stawały się mniej równe, na poboczach prawie w ogóle nie rosła roślinność, bo było strasznie gorąco, nawet w nocy. Nikt nie mówił po angielsku, a większość populacji miała sumiaste wąsy w stylu Zorra albo Don Kichota.

Wszystko to stanęło mi znów przed oczami, gdy – tym razem bez przygód – dotarliśmy do lotniska w Reus, około 100 km na południe od Barcelony. Lotnisko niezbyt ruchliwe, tego dnia odlatywało z niego może pięć samolotów. Za to miało ten plus, że można się było położyć i ogrzać trochę, a nawet bardzo, na słońcu mimo wczesnej pory.

Epilog
I to tyle, do następnego razu. Jak to mówią kierowcy TIR-ów: podziękował, bajo i szerokości.

Za chwilę pojechaliśmy na kadrę do Belfastu, a Belgowie wspierać swoich szkockich znajomych w meczu z Holandią w Amsterdamie. Co tak ludzi ciągnie do Amsterdamu? Musi to być Muzeum Vincenta van Gogha albo Rijksmuseum, bo niby co?

BARCELONE – LYON 5-2
BUTS. Barcelone : Henry (25′, 27′), Messi (40′), Eto’o (43′), Keita ( 90’+3′).
Lyon : Makoun (44′), Juninho (48′).

AVERTISSEMENTS. FC Barcelone: Henry (45’+1′). Lyon: Cris (12′), Juninho (35′), Delgado (49′), Grosso (64′), Makoun (70′), Toulalan (76′).
EXCLUSION. Lyon: Juninho (90’+1′, 2e avertissement).

FC BARCELONE: Victor Valdés – Dani Alves, Marquez, Piqué, Sylvinho – Xavi (cap), Touré, Iniesta (Hleb 90’+2′) – Messi, Eto’o (Bojan 87′), Henry (Keita 75′). Entraîneur: Josep Guardiola.

LYON: Lloris – Clerc (Bodmer 46′), Cris, Boumsong, Grosso – Delgado (Källström 61′), Juninho (cap), Toulalan, Makoun, Ederson (Kader Keita 85′) – Benzema. Entraîneur: Claude Puel.

Maciej Słomiński