Retro. Finał Pucharu Europy 1974. Atlético Madryt – Bayern Monachium 1:1 i 0:4

Real co rusz występuję w finałach, a dla Atlético to dopiero drugi w historii. A właściwie trzeci. Przypominamy pierwszy.

Właściwie, patrząc na powyższe zdjęcie, które jest zupełnie fantastyczne, mocno zastanawiałem się, czy nie umieścić niniejszego tekstu w kategorii HPF, czyli Historia Pewnej Fotografii. Ale jednak co retro to retro: do tej kategorii mam sentyment i nawet mi nie przeszkadza, że inni czerpią z tego garściami, a wręcz sprawia pewną satysfakcję.

Ale do rzeczy…

Nogi piłkarzy były już ciężkie jak żelazo, tlen ledwo dochodził do mózgu, zbliżał się koniec dogrywki. „Rojiblancos” mieli rzut wolny po lewej stronie pola karnego. Sepp Maier ustawił sześcioosobowy mur, (świętej pamięci już, niestety) Luis Aragonés i José Luis Capón długo naradzali się, co zrobić z tak pięknie rozpoczętym dniem. Ostatecznie to Aragonés wykonał stały fragment gry. Sześć minut przed zakończeniem finału Klubowego Pucharu Europy Luis posłał piłkę nad murem i ta wylądowała w siatce. Atlético było o krok od historycznego triumfu.

Piłkarzom w biało-czerwone pasy udaje się przetrwać kolejne pięć minut, ale gdy zegar pokazywał minutę do końca, Bayern dostał aut. Cesarz Franz Beckenbauer wyrzucił piłkę, a ta dotarła do jego kolegi ze środka obrony Hansa-Georga Schwarzenbecka.

I tu czas na małą dygresję. Jak wierni czytelnicy mojej twórczości wiedzą, w latach szczenięcych próbowałem kopać piłkę, rzecz jasna w barwach gdańskiej Lechii. Przez pewien czas moim trenerem był nieżyjący już niestety obrońca m.in. Lechii i Arki Zbigniew Żemojtel. Świetny człowiek, z boiskowy pseudonimem „Żyleta”, co oznaczało, że napastników ciął raczej równo z trawą.

1

I zdarzało się, że ten trener wołał na mnie właśnie „Schwarzenbeck”, bo tak jak niemiecki piłkarz, grałem na pozycji forstopera (młodzi sprawdźcie w wiki co to takiego), i podobnie jak „Katsche”, wyznawałem zasadę: piłka może przejść, napastnik także, napastnik z piłką – nigdy.

Wracając do brukselskiego finału, bo na Heysel on się odbył, co widać na tytułowym zdjęciu, po atomie będącym w tle. Wymiatacz, którego gole można policzyć na palcach jednej ręki, zdecydował się na strzał rozpaczy z około 30 metrów. A że rywale byli zmęczeni, nikt go nie atakuje. Ponadto chyba go zlekceważyli, zresztą sami koledzy Schwarzebecka krzyczeli: „Nicht schießen!” (najgłośniej robi to znany marksista-maoista Paul Breitner). Piłka była nieprzyjemna, leciała nisko, ale Miguel Reina (ojciec Pepe) powinien ją złapać w czapkę. Wylądowała w siatce, a palce szczęśliwego strzelca ku niebu!

Tu oba gole tamtego finału:

Wiele lat później Capón powiedział o tym rozczarowującym remisie: „Nie była to niczyja wina, ale szkoda jak cholera, gdyż praktycznie mieliśmy Puchar Europy w naszych rękach. Już witaliśmy się z gąską”. Innego zdania był Juan Carlos Lorenzo, argentyński trener „Atleti”. – „To, co zrobił Reina… Tego się nie da wybaczyć. Przy piłce był najsłabszy piłkarz Bayernu. Wiesz, co robił Reina? Dawał swoje rękawice reporterowi «Marki» jako suwenir”. Trener dodaje, że po meczu Reina nie poszedł do szatni Atlético, zbytnio bał się reakcji kolegów. Oczywiście sam zainteresowany bramkarz zaprzecza, że niby miał się ukryć w szatni sędziowskiej.

Powtórka meczu finałowego (takie wówczas były przepisy), który odbył się dwa dni później, była już formalnością. Zdołowani Hiszpanie przegrali 0:4. Co ciekawe, na replay przybyło o połowę mniej widzów niż na pierwszy mecz.

40 lat zajęło Atlético ponowne dotarcie do finału. Nie wiem jak Wy, ale ja w sobotę będę ściskał za nich kciuki jako za zespół teoretycznie słabszy.

Maciej Słomiński