Retro. Luther Blissett kończy 59 lat

Czy to jedyny piłkarz w historii, który dał imię radykalnej grupie artystów?

W całej masie przerzutów mięsa armatniego ostatnie dni okna transferowego przyniosły jeden ciekawy, przynajmniej dla mnie, ruch – otóż M’Baye Niang został z AC Milan wypożyczony do Watford. Transfer pokazuje różnicę w finansach między klubem włoskim, teoretycznie topowym, a angielskim średniakiem. Ale to temat na inną opowieść; dziś chciałem się skupić na graczu, który kiedyś już przetarł ten watfordzko-mediolański szlak.

Ale na razie cofnijmy się do połowy lat 70. XX wieku. Watford klepał czwartoligową biedę (na Vicarage Road przychodziło po pięć tysięcy ludzi), gdy styrany ciężkim tripem (chwilę wcześniej nagrał z Johnem Lennonem swoją wersję „Lucy in the Sky with Diamonds”) Elton John postanowił pomóc „Szerszeniom”, którym kibicował od dziecka. Jego rodzinna miejscowość Pinner znajduje się ledwie sześć mil od stadionu.

Jednym z pierwszych ruchów Eltona było ściągnięcie z Lincoln Grahama Taylora (dziś w Watford odbył się jego pogrzeb…), który przyjął konkury Johna, odrzucając ofertę ekstraklasowego West Brom i przybył na walący się stadion Vicarage Road, gdzie potem jedna z trybun została nazwana jego imieniem.

lut01

Taylor, późniejszy selekcjoner „Trzech Lwów”, prowadząc Lincoln okazał się najlepszy na czwartym froncie, gromadząc 74 punkty, co było i do dziś jest rekordem Football League, jeśli chodzi o system, w którym za wygraną są przyznawane dwa oczka.

W ataku Watford już występował wielki, dość niezgrabny napastnik imieniem Luther Blissett. Czarnoskóry nastolatek urodził się w Falmouth na Jamajce w roku 1958, w którym to Brytyjczycy zespolili swe karaibskie kolonie w tzw. „Indie Zachodnie” – twór, który przetrwał jedynie pięć lat (oprócz krykieta, gdzie trwa do dziś).

lut02

Co to za miejsce, Falmouth? Szybkie, bo w okolicy urodzili się Usain Bolt i koksiarz Ben Johnson oraz jeden z 11 oficjalnych potomków Boba Marleya, Ky-Mani (jego matka była tenisistką stołową, więc też musiała być szybka).

lut03

W dwóch sezonach Blissett w siedmiu meczach zdobył jednego gola, gdy doszło do jego spotkania z menedżerem Taylorem. Hagiografowie zmarłego niedawno trenera opisują, że wyglądało ono mniej więcej tak:

Każdy z nowych podopiecznych był proszony na piętnastominutową rozmowę przez trenera. Gdy nadeszła kolej Blissetta, przez dłuższą chwilę siedzieli w milczeniu. Potem Taylor wyznał, że poprzedni menedżer miał plan zrezygnować z czarnoskórego napastnika, ale Tom Walley – wciąż aktywny zawodnik, ale również trener drużyny młodzieżowej – poradził dać  mu szansę. Po czym Taylor trzykrotnie przeczytał „Luther Loide Blissett”, po trzecim razie ucieszył się:

„Hm, z takim nazwiskiem, synu, nie masz wyjścia. Musisz stać się gwiazdą!”.

Prorok? W pierwszym sezonie pod wodzą nowego szkoleniowca Blissett w 33 meczach trafił sześć razy, a Watford awansował do trzeciej ligi. W kolejnym sezonie znalazł drogę do siatki 21 razy, co oznaczało awans do drugiej ligi. Tu „Szerszenie” przezimowały trzy sezony. W pierwszym zrezygnowali z brutalnego stylu „kick and rush” i zdobyli jedynie 39 goli w 46 meczach, ledwo ratując się przed degradacją. Taylor postanowił więcej tego błędu nie popełniać; wrócił do brytyjskiej stylówki, by w 1982 roku po raz pierwszy w historii klubu dotrzeć do najwyższej klasy rozgrywek (razem zresztą z derbowymi rywalami z Luton), a nasz snajper w każdym z sezonów miał najcelniejsze oko wśród „Szerszeni”; w ostatnim 19 razy tonął w objęciach kolegów. Bajka na miarę Leicester? Czytajcie dalej…

W sezonie zakończonym awansem Blissettowi dogrywał ze skrzydła jamajski kolega, siedemnastoletni John Barnes. O nim później. Na razie gracze Taylora przystępowali do ekstraklasowych rozgrywek raczej z duszą na ramieniu, nie w głowach im były laury. 

Przed sezonem 1982/83 Watford podpisał wartą 400 tysięcy umowę sponsorską z Iveco; ważną trzy sezony, ale Taylor postanowił nie burzyć szatnianej równowagi i nie wybrał się na zakupy. Jedyni gracze mający ponad 20 występów na najwyższym szczeblu rozgrywek to byli Pat Rice (to taki pan, który przez lata siedział na ławce Arsenalu obok Arsene Wengera) i Gerry Armstrong (reprezentant Ulsteru, zdobywca pierwszego gola w sezonie w zwycięskim 2:0 meczu z Evertonem).

Watford zaczął sezon z buta, wygrywając pierwsze cztery mecze i obejmując sensacyjne przodownictwo w tabeli. Jedyna porażka w początkowej fazie sezonu przydarzyła się na wyjeździe z Man City, którego bramki przez 85 minut bronił obrońca Bobby McDonald.

Start beniaminka zaskoczył wszystkich, z Taylorem na czele. Pojawiły się porównania do Nottingham Forest, który pod wodzą Briana Clough zasiadł na mistrzowskim tronie bezpośrednio po awansie kilka lat wcześniej (LINK). W bezpośrednim meczu lepsi okazali się „Leśni”, a Blissett nie trafił do siatki z karnego. Tydzień później zrehabilitował się z nawiązką, trafiając aż czterokrotnie; aż 8:0 zostały odprawione „Czarne koty” z Sunderlandu. Naturalne, że przyszedł czas na powołanie do kadry. Anglii, nie Jamajki. I od razu w debiucie Luther ustrzelił hat-tricka z Luksemburgiem.

Równie mocno w górę szły akcje Johna Barnesa, powołanego do kadry U21. Skrzydłowy ustrzelił hat-trick na Highbury w wygranej 4:2, a Taylor nie pozwolił Patowi Rice’owi na pomeczowy wywiad; dosyć miał już krytyki i permanentnych pytań o styl „kick and rush”. Wychodził ze słusznego założenia: niech przemówią wyniki.

W lidze szło wyśmienicie, w pucharach gorzej. Watford przegrał odpowiednio 3:7, 3:5 po dogrywce i 1:4 – kolejno z Forest (Puchar Ligi), Reading (FA Trophy), Aston Villą (FA Cup). Musiało przyjść zmęczenie: Blissett, Barnes, Callaghan, Jenkins, Steve Sherwood, Rice, Wilf Rostron, Ian Bolton, Steve Sims, Les Taylor i Kenny Jackett – wszyscy rozegrali komplet 42 meczów ligowych. Na finiszu rozgrywek „Szerszenie” ustąpiły jedynie potężnemu wtedy Liverpoolowi, od tamtej pory beniaminek nigdy nie skończył tak wysoko.

Znudzeni, ale nie wstrząśnięci? Czytajcie dalej. W dalekim Mediolanie Giuseppe Farina, prezydent AC Milan, miał prosty plan: odbudować nadszarpniętą pozycję czerwono-czarnych, którzy właśnie wrócili do Serie A. Potrzebowali skutecznej „dziewiątki”, no to za milion funtów sięgnęli po Luthera Blissetta (nabytek legitymował się 96 golami w cztery sezony). Dziś wiemy, że naszemu bohaterowi poszło średnio, jednak absurdalne są sugestie, że tak naprawdę Milan chciał kupić Barnesa, a wcisnęli im innego czarnego. Absurdalne, bo:

1. Nawet średnio rozgarnięty orangutan ujrzy znaczne różnice w wyglądzie między panami B.
2. Milan mocno potrzebował wtedy napadziora, nie skrzydłowego.

lut04

Tak czy tak, był to transfer zgoła niecodzienny: brytyjscy piłkarze raczej nie wyjeżdżali za granicę (Trevor Francis poszedł do Sampdorii rok wcześniej, Joe Jordan do Milanu dwa lata temu, ale już zdążył wrócić), Serie A, jako wówczas najlepsza liga świata z limitem dwóch obcokrajowców, nie brała byle kogo.

Początki Blissetta były bardziej niż obiecujące: w pięciu meczach (towarzyskich i Coppa Italia) zdobył dziewięć goli, w tym dwa hat-tricki wbite Arcidosso i Ravennie.

Potem zaczęły się schody. W pierwszym meczu ligowym beniaminek poległ z Avellino 0:4, ale o dziwo nie spadł od razu na ostatnie miejsce w tabeli. „Stara Dama” walnęła Ascoli aż 7:0 (parę dni później Lechię w takim samym stosunku), a Genoa u siebie poległa z Udinese aż 0:5 (po dwa gole Zico i „Srebrnego Lisa” Virdisa). W drugiej kolejce nasz Luther wpisal się na listę strzelców w wygranym 4:2 meczu z Veroną, gola zdobył również brodaty Eric Gerets, drugi z mediolańskich stranieri. Przed końcem roku trafił jeszcze tylko do siatki Lazio, po Sylwestrze z Torino, Udinese i Pizy. Łącznie pięć goli w 30 meczach. Po roku Milan oddał go za pół ceny z powrotem do Watford.

Sytuacji nie ułatwiała bariera językowa. Nie pomagał defensywny i oparty na ataku pozycyjnym styl Serie A, ale i tak największym bólem według Blissetta był brak możliwości nabycia płatków „Rice Krispies”.

lu05

Szukając polskich akcentów: nasz „Zibi” strzelił jedynie trzy gole. No ale u turyńskich, mistrzowskich „Zebr” wszystko było podporządkowane Michelowi Platiniemu, królowi strzelców, zdobywcy 20 bramek i Paolo Rossiemu.

Jednak jeden sezon Luthera na San Siro zostawił ślad zupełnie nieoczekiwany.

Otóż, jakiś czas później, włoscy niezależni artyści założyli kolektyw nazwany imieniem Luthera Blisseta. Czemu właśnie tak? Luther, wiadomo: chodzi o Marcina Lutra, ojca reformacji w kościele, czy też Martina Luthera Kinga – ojca innej reformacji, tej w społeczeństwie amerykańskim.

Dziełem kolektywu były różne hece, happeningi, muzyka, sztuka o charakterze anarchistycznym oraz m.in. książka „Q. Taniec śmierci”, traktująca o czasach reformacji, coś w stylu „Imienia Róży” Umberto Eco. Ponoć niezłe, ale minusem tej powieści jest to, że – jak to w kolektywie – każdy rozdział był pisany przez kogo innego. To tak jakby Slowfoot wydał książkę, w której Marcin Wandzel wychwalałby katalońską La Masię, Darek Kimla argumentował za poszerzeniem Ligi Mistrzów, Grzesiu Ziarkowski opiewałby piękno manufaktury w okolicach Łodzi Fabrycznej, Paweł Król chciałby każdemu dogodzić (w efekcie nie dogodziłby nikomu), jego imiennik Marszałkowski rzeźbiłby coś po kaszubsku, czego nikt by nie zrozumiał, a ja bym zajął się niepotrzebnymi dygresjami, jak ta.  Całość byłaby całkowicie niestrawna dla wszystkich oprócz piszących koneserów.     

A czemu w ogóle o nim piszę? Bo Luther urodził się dokładnie 20 lat przede mną. A dokładnie w dzień, gdy się rodziłem (nie obrażę się, jak wypijecie moje zdrówko), Romek Polański dawał nogę z US&A. Nieładnie, Romeczku.

lut06

Maciej Słomiński