Retro. Norwegia – Polska 11 VI 1947

Pierwszy mecz reprezentacji Polski po II wojnie światowej…

Dawno temu pisałem o ostatnim meczu reprezentacji Polski przed II wojną światową. Pora na historię powojenną…

„Opinia sportowa w kraju jest zdezorientowana. Nie zna sił przeciwnika, nie orientuje się również w rzeczywistej wartości własnego zespołu” – pisał „Przegląd Sportowy”. Mecz z Norwegami porównano do „skoku w nieznane”, bowiem oba kraje doświadczyły hitlerowskiej okupacji wyjątkowo boleśnie. Na norweskim futbolu odbiło się to dość mocno – przed wojną Norwegia była najlepszą ekipą w Skandynawii, po 1945 roku przegrywała z drużynami szwedzkimi i duńskimi, a w pierwszym powojennym meczu w Sztokholmie poniosła dwucyfrową klęskę.

Brak zgody władz
Jeszcze w marcu 1945 roku podjęto decyzję o reaktywacji Polskiego Związku Piłki Nożnej. Na selekcjonera niemal natychmiast powołano podpułkownika Henryka Reymana (na zdjęciu głównym w czasach, gdy był zawodnikiem Wisły Kraków), legendę krakowskiej Wisły. To właśnie Reyman miał odbudowywać piłkarską reprezentację Polski. W 1946 i do czerwca 1947 roku czynił to wyłącznie w potyczkach towarzyskich w kraju z drużynami IFK Norrköping, belgradzkim FK Partizan, budapesztańskimi Ferencvárosi TC i Honvéd FC, wreszcie z radzieckim Torpedo Moskwa.

Wiosną 1947 roku dostaliśmy propozycję rozegrania meczu międzypaństwowego w Oslo. Norwegowie przedstawili dobre warunki finansowe, biorąc na siebie koszty podróży. Do stolicy Norwegii nie polecieli przedstawiciel PZPN, Franciszek Gąsior i selekcjoner Reyman. Powodem był „brak zgody władz”. Ten sam, który przez ponad 40 lat torpedował polski sport, nie tylko futbol, uzależnił go od „widzimisię” partyjnych kacyków. Warto nadmienić, że Reyman ów afront przyjął z wielką klasą i godnością.

Sześć godzin lotu
Polscy piłkarze dotarli do Oslo niemal w ostatniej chwili. Lecieli via Berlin i Londyn. Sześciogodzinna podróż samolotem – dla niektórych pierwsza w życiu – mogła odbić się na kondycji Polaków. Polaków, którzy kilka dni przed meczem ograli reprezentację Warszawy 5:2 (3:0), a mimo to prasa nie zostawiła na nich suchej nitki. Dlaczego? W drużynie ze stolicy brakowało piłkarzy najlepszej wówczas w kraju, stołecznej Polonii, a tych z Legii można było policzyć na palcach jednej ręki. Z kolei ówcześni trenerzy kadry – Reyman i Wacław Kuchar – nie mogli skorzystać z graczy Cracovii: Tadeusza Parpana i Edwarda Jabłońskiego, których nie puścił do Warszawy klub. Podobnej wolty nie dokonali działacze poznańskiej Warty, dzięki czemu szkoleniowcy mogli przetestować Bolesława Smólskiego oraz Stanisława Kaźmierczaka. W starciu z Warszawą gole strzelali: Gerard Cieślik (2), Mieczysław Gracz i Tadeusz Świcarz. Piąta bramka okazała się golem samobójczym.

Dziennikarze uznali, że kapitanowie związkowi (tak wówczas określano selekcjonerów) wybrali kadrę najlepszą z możliwych. Bramkarze Walter Brom i Jerzy Jurowicz byli gwarantami solidności. W defensywie obok ruchliwego Stanisława Flanka występował doświadczony Władysław Szczepaniak, który wygryzł ze składu Antoniego Barwińskiego z Tarnowa. W pomocy bezkonkurencyjni byli wspomniani gracze „Pasów”: Parpan i Jabłoński, zaś Kaźmierczaka uznano za zawodnika wolnego, ale „ciężkiego w obejściu”. W ataku podkreślano przebojowość Świcarza, Cieślik imponował dobrą techniką i boiskową pracowitością, zaś Gracz był po prostu pewniakiem.

Najwięcej snu z powiek szkoleniowcom spędzała obsada skrzydeł. Stanisław Baran wciąż szukał ubiegłorocznej formy, ale i tak był skuteczniejszym i pewniejszym graczem niż Tadeusz Hogendorf. Po cichu liczono na siłę i posturę Smólskiego. Na zgrupowaniu nie stawił się Henryk Bobula z Cracovii, o którym napisano, że „nie wykazał większych walorów niż Smólski, poza tym ustępuje mu w bojowości”.

Gracz z prochem w butach
Było to dla nas czwarte starcie z Norwegami – przed wojną raz wygraliśmy, raz padł remis, raz triumfowali wikingowie. Był to mały jubileusz „biało-czerwonych”, bowiem graliśmy po raz 95. na arenie międzynarodowej.

Jak wyglądał mecz? Zdaniem wysłannika „PS” Norwegowie zebrali żniwa inwestycji w angielskich trenerów, którzy pokazali im, na czym polega nowoczesny, odpowiedzialny futbol. Tymczasem „u nas taki, czy inny rozwój gry jest przeważnie kwestią improwizacji, albo bardzo dyletanckiej, albo też genialnej, podyktowanej jakąś tajemniczą siłą”. Najbardziej oberwało się doświadczonemu Szczepaniakowi, który swoimi wyjściami do przodu zostawiał z tyłu kreatywnego Parpana, zwyczajnie męczącego się w defensywie.

Po pierwszej połowie był bezbramkowy remis. Nasi mieli okazję już w 2. minucie, gdy nikt nie pospieszył z dobitką po strzale Cieślika. W połowie pierwszej części ładnie, lecz niecelnie uderzał Szczepaniak. Do przerwy szczęścia próbował kilka razy Cieślik, lecz nieskutecznie. W naszej bramce świetnie, czujnie spisywał się Brom, dwukrotnie zażegnując niebezpieczeństwo w 20. minucie, a potem w sytuacji sam na sam nie dał się pokonać norweskiemu napastnikowi.

Tuż po zmianie stron „Messu” Gracz wypuścił Barana, jednak do centry gracza ŁKS nikt nie doszedł. W 48. minucie po bombie Gracza zadrżała poprzeczka norweskiej bramki. To powinien być gol dla Polski. Miejscowi dziennikarze zachwyceni strzałem zawodnika Wisły napisali, że to „piłkarz z prochem strzeleckim w butach”.

Brawa od księżniczki
Chwilę po tej sytuacji gospodarze wykonywali rzut wolny. Po strzale Knuta Brynildsena piłka leciała prosto w Broma, lecz tor jej lotu przeciął Flanek w taki sposób, że spadła pod nogi niekrytego Trygve Arnesena, który z ostrego kąta wpakował ją do bramki. W 54. minucie Arnesen znów wpisał się na listę strzelców, ponieważ Flanek i rezerwowy Michał Filek z krakowskiej Wisły zostawili go bez opieki w polu karnym.

Przegrywający 0:2 Polacy rzucili się do ataku. I pod norweską bramką naprawdę zrobiło się gorąco. Golkiper gospodarzy jakimś cudem wyłuskał piłkę spod nóg rozpędzonego Barana, w 60. minucie Gracz, z obrońcą na plecach, mocno strzelił, lecz pomylił się o centymetry. Po główce Cieślika piłka także chybiła celu. Wreszcie w 63. minucie po uderzeniu Gracza piłkę z linii bramkowej wybił norweski obrońca.

W 83. minucie Brynildsen uderzył nie do obrony i było 3:0. Polaków było stać na honorową bramkę. W przedostatniej minucie, po zablokowanym uderzeniu Smólskiego, piłkę przejął Jabłoński i „pierwszorzędnym, dalekim, ostrym strzałem” ustalił wynik na 3:1. Gol dla Polaków wyraźnie uradował siedzącą na trybunach przedstawicielkę rodziny królewskiej, księżniczkę Martę, która oglądała mecz w towarzystwie taty – następcy tronu, księcia Olafa. Dziewczynka wcześniej pytała bowiem o to, „dlaczego Polacy nie mają gola, skoro należał im się za ładną grę”. Ile w tym prawdy, a ile fantazji wysłannika „PS” do Oslo – nie wiadomo. Niewiele jednak brakowało, a księżniczka oklaskiwałaby Polaków po raz drugi. W ostatniej minucie strzał Smólskiego na róg wybił norweski golkiper.

„Gracz, Parpan, Brom, Jabłoński – to czwórka, którą wystawilibyśmy dzisiaj bez zastanowienia. Nad kandydaturą każdego innego z wybrańców z Oslo wypadałoby się już głębiej zastanowić” – podsumował mecz dziennikarz „Przeglądu Sportowego”.

11 czerwca 1947, stadion Ullevaal w Oslo

Mecz towarzyski

Norwegia – Polska 3:1 (0:0)

Gole: Arnesen 49., 53., Brynildsen 83. – Jabłoński 83.

Norwegia: Torgeir Torgesen – Egil Jevanord, Hjalmar Andersen, Egil Lærum – Erik Holmberg, Harry Karlsen – Trygve Arnesen, Hans Nordahl, Knut Brynildsen, Thorbjörn Svenssen, Bjørn Spydevold.

Polska: Walter Brom – Stanisław Flanek, Władysław Szczepaniak, Tadeusz Parpan – Edward Jabłoński, Stanisław Kaźmierczak (11. Michał Flanek) – Stanisław Baran, Mieczysław Gracz, Gerard Cieślik, Tadeusz Świcarz, Bolesław Smólski.

Sędziował: Ludwig Jorkow (Dania).

Widzów: 35 000

Grzegorz Ziarkowski

PS. Korzystałem z „Encyklopedii Piłkarskiej FUJI” Andrzeja Gowarzewskiego, tom 14 oraz z archiwalnych numerów „Przeglądu Sportowego”.