Retro. Puchar Interkontynentalny 1987

W Afryce trwają Klubowe Mistrzostwa Świata. Był czas, że w tych rozgrywkach nasz rodak rozdawał karty. A po ostatnim gwizdku sędziego Józef Młynarczyk (bo o nim mowa), gdy dotykał wąsów, miał wrażenie, że ktoś przykleił mu je w garderobie. Tak było zimno.

FC Porto, w którego barwach bronił Młynarczyk, pokonał Club Atlético Peñarol (2:1) prawie dokładnie 26 lat temu, 13 grudnia 1987 roku.

Dziś w rozgrywkach o tytuł najlepszej klubowej drużyny świata biorą udział krewni i znajomi królika. Kiedyś decydował jeden mecz między najlepszymi drużynami z Europy i Ameryki Południowej. Nie było ogórków i ananasów z Afryki, Azji i Oceanii. Czyli było tak, jak być powinno.

Historia, czyli palec w oko
Od 1960 roku o hegemonię na świecie rywalizowali zwycięzcy Pucharu Klubowych Mistrzów Europy i Copa Libertadores. Początkowo grano w systemie mecz i rewanż (jedno spotkanie w Europie i jedno w Ameryce Południowej). Jeżeli drużyny wygrały po jednym meczu, rozgrywano spotkanie numer trzy. W latach 1969-1979 dwumecz wygrywał zespół, który zdobył więcej goli.

W 1980 roku sponsorem pucharu została Toyota. I tak naprawdę uratowała te rozgrywki. Wcześniej zdarzało się, że klubowi mistrzowie Europy nie chcieli fatygować się na mecz na drugi koniec świata. Nie z racji pikantnej kuchni latynoskiej bynajmniej, tylko raczej brutalnej gry piłkarskich „latin loverów”. Od wspomnianego roku 1980 w ramach Pucharu Interkontynentalnego rozgrywano tylko jeden mecz. Zawsze w Japonii. To oznaczało daleką podróż, ale zamiast roztrzaskanych okularów (takie numery robili piłkarze Estudiantes La Plata z Carlosem Bilardo w składzie w dwumeczu z Feyenoordem w 1970 r.), czekały godziwe nagrody. Do 2000 roku w Tokio, potem w Jokohamie. Od 2005 roku Puchar Interkontynentalny zastąpiły Klubowe Mistrzostwa Świata, które właśnie teraz nabierają tempa w Maroko.

Golę się, jem śniadanie, idę spać
W roku 1987 FC Porto, z „Młynarzem” w bramce, sprawił wielką radość w wielu polskich domach, bijąc na wiedeńskim Praterze Bayern Monachium 2:1 i zapewniając sobie bilet do Tokio.

1

Z myślą o spotkaniu o Puchar Interkontynentalny ze zdobywcą Copa Libertadores, Peñarolem z Montevideo, Portugalczycy zmienili cykl treningowy. Trener Porto Tomislav Ivić dał się przekonać przedstawicielom klubowej służby medycznej, że różnica czasowa jest zbyt wielka, aby się tym nie przejmować. Ustalono, że przed wyjazdem pierwszy trening będzie odbywał się o godzinie siódmej rano. Piłkarze dojeżdżali z domów, a śpiochy mogły zamówić sobie w klubie budzenie telefoniczne. Józef Młynarczyk nie miał z tym kłopotów: wystarczył jeden, tradycyjny budzik.

Po raz pierwszy w życiu nasz bramkarz miał zajęcia przy sztucznym świetle o tak wczesnej porze. Obsługa stadionu nie grymasiła, bo wiedziała, że gra idzie o poważną stawkę. O 40 minut dłużej zdarzyło się pospać brazylijskiemu napastnikowi Juary’emu (zdobywcy decydującego gola w finale PE z Bayernem). Trudno dociekać, czy to właśnie dlatego nie wystąpił na stadionie w Tokio.

Odlot do stolicy Japonii zaplanowano na poniedziałek, sześć dni przed meczem. Lot trwał ponad 20 godzin i został rozłożony na trzy etapy: Porto – Amsterdam, Amsterdam – Alaska, Alaska – Tokio.

Piłkarze Porto wyszli na płytę tokijskiego lotniska nieźle skołowani – dosłownie i w przenośni – i marzyli tylko o hotelowym łóżku. Tradycyjnie Młynarczyk zameldował się pod tym samym numerem co Algierczyk Rabah Madjer. Szybko zapadli w głęboki sen. Pięć dni toczka w toczkę podobnych. Hotel – trening – hotel – jedzenie pałeczkami.

Przedmecz, czyli zima zła
Padał deszcz, gdy obudzili się w niedzielę, w dniu spotkania. Od kiedy mecz o Puchar Toyoty trafił do Azji, co roku zadawano sobie to samo pytanie: jaka pogoda będzie tym razem? Od 1980 roku warunki atmosferyczne praktycznie za każdym razem były inne. Bywało słonecznie, czasami niebo się zachmurzało, niekiedy nawet padał deszcz i solidnie wiało. Nikt nigdy nie pomyślał jednak o śniegu. Aż w końcu – stało się! W 1987 roku 13 grudnia o 9:30 w Tokio zrobiło się biało!

2

Pierwsze kroki po wyjściu z autokaru piłkarze Porto kierują w stronę boiska. Śnieg jest coraz gęstszy. Najgorzej wyglądają okolice bramek. W jeszcze gorszej sytuacji znaleźli się Urugwajczycy. Latynosi, z których większość widziała śnieg na własne oczy po raz pierwszy w życiu, byli w ciężkim szoku. W łeb biorą przedmeczowe ustalenia. Godziny spędzone przed magnetowidem wydają się stracone. Wygrają ci, którzy lepiej będą przekopywać piłkę przez kałuże i mocniej stać na nogach.

Mecz, czyli burak
Na rozgrzewkę w przenikliwym zimnie wyszedł tylko Młynarczyk. Reszta chciała zaoszczędzić sobie dodatkowej kąpieli.

3

Tragiczne warunki atmosferyczne nie zniechęciły kibiców. Na trybunach Stadionu Narodowego w Tokio zasiadło ponad 60 tysięcy spragnionych futbolu Azjatów. Choć mieli prawo czuć się jakby zasiedli na jednej z półek w lodówce, to podtrzymując parasole trzęsącymi się rękoma, entuzjastycznie reagowali na wyprowadzających swoje drużyny kapitanów: Fernando Gomesa i Eduardo Pereirę.

Piłkarze szli jak na ścięcie. Można było odnieść wrażenie, że na murawie wylądowała lawina. Paraliżujące zimno, padający non stop, ograniczający widoczność śnieg. Do tego kurek ze świeżą dostawą białego puchu wciąż był odkręcony. W każdej normalnej dyscyplinie sportu przełożono by mecz. Piłce nożnej do normalności daleko. – Nie było wyjścia, musieliśmy grać. Z tego, co wiem, działacze Porto próbowali przesunąć spotkanie na kolejny dzień, ale organizatorzy okazali się nieugięci – wspomina Młynarczyk.

Tajemnicą poliszynela są powody, dla których mecz musiał się odbyć w tak fatalnych warunkach. Po pierwsze, Urugwajczycy nie zamierzali przekładać odlotu ze stolicy Japonii. Po drugie i najważniejsze, japońska telewizja (Nippon Television Network Corporation), która transmitowała mecz do ponad sześćdziesięciu krajów, robiła wszystko, żeby programu nie modyfikować ani o minutę.

Młynarczyk wziął kilka razy błotną kąpiel. Czuł się jak facet obłożony lodem z przodu i z tyłu. Przygotowany do hibernacji, jak Han Solo w „Gwiezdnych wojnach”. Gdy wyjmował piłkę z siatki, po raz pierwszy i ostatni, było mu wszystko jedno. Odechciewało mu się żyć. Stawka meczu przestała go interesować.

– W różnych warunkach w życiu grałem, ale to, co nas spotkało w Japonii, przeszło wszelkie wyobrażenia. To był dramat. Graliśmy w błocie, śniegu i mrozie – opowiada Młynarczyk. – To była profanacja futbolu. Chcieliśmy pokazać atrakcyjną grę, ale w takich warunkach było to niemożliwe. Jak po meczu zobaczyłem swoją twarz, to byłem czerwony jak burak – dodaje polski bramkarz.

FC Porto otworzył wynik spotkania w 42. minucie za sprawą Gomesa. Portugalczyk otrzymał podanie od Madjera, który wcześniej popisał się świetną indywidualną akcją. Na 10 minut przed końcem regulaminowego czasu gry wyrównał Ricardo Viera, który skorzystał z chwili zawahania niebiesko-białej defensywy.

Przez 90 minut piłkarze obu zespołów modlili się, żeby na boisku nie spędzić ani sekundy dłużej. Jak bardzo musieli być rozczarowani, kiedy sędzia zarządził dogrywkę, czyli podarował kolejne 30 minut w tokijskiej zamrażarce. Swoją drogą, austriacki sędzia Franz Wöhrer stanął przed zadaniem niewykonalnym. Przez dwie godziny musiał oddzielać przypadkowe upadki, potknięcia i inne fanaberie losu od rzeczywistych przewinień. Prawdziwa „mission impossible”.

Dogrywka, czyli zabójczy duet
Przed dogrywką sędzia łaskawie pozwolił piłkarzom obu drużyn przebrać się w suche stroje. Chyba dlatego, że sam miał fioletowy nos i nie widział swych kolegów na liniach, a chciał sprawdzić, czy jeszcze żyją.

Porto od zawsze słynęło ze świetnych napastników. Nie inaczej było pod koniec lat 80. Wówczas w zespole „Smoków” rządził duet Fernando Gomes – Rabah Madjer. Pierwszy z nich wrócił właśnie po ciężkiej kontuzji do pełni dyspozycji. Jugosłowiański trener Tomislav Ivić, który zastąpił Artura Jorge (po zdobyciu Pucharu Mistrzów odszedł do paryskiego Racingu), równie mocno liczył na Madjera. Algierczyk, choć krnąbrny i popisujący się niefortunnymi odzywkami (przez co zdarzało mu się zadzierać z działaczami klubu), był dla Porto bardzo ważnym ogniwem.

Dodatkowe 30 minut oba zespoły przyjęły jak karę za boiskowe grzechy. Dla przebiegu całego meczu kluczowa okazała się 110. minuta. Obrońca Peñarolu niepotrzebnie wdał się w drybling, a Allah przychylił nieba swemu algierskiemu wyznawcy Rabahowi Madjerowi.

MVP
Oddajmy jeszcze głos „Młynarzowi”: – Toyota dla najlepszego piłkarza meczu była przygotowana dla mnie, ale kiedy Madjer zdobył zwycięską bramkę, zdecydowano się jemu przekazać kluczyki. Oczywiście, jak to w zespołach bywa, już przed meczem ustaliliśmy, że ktokolwiek by tej Toyoty nie wygrał, to sprzedamy ją i podzielimy się kasą. Poza tym kluczyki wręczane na murawie i tak nie pasowałyby do stacyjki. Były gdzieś ze sto razy większe.

4

***

Toyota Cup 1987 (13 grudzień)

FC Porto – CA Peñarol 2:1
1:0 Fernando Gomes 41′
1:1 Milton Viera 80′
2:1 Rabah Madjer 110′

Miejsce: Tokio
Stadion: Stadion Narodowy
Frekwencja: 62 000
Sędzia: Franz Wöhrer (AUT)

Porto: Józef Młynarczyk, Joao Pinto, Augusto Inácio, Geraldão, Lima Pereira, António André, Rui Barros (61′ Quim), Jaime Magalhães, Rabah Madjer, Fernando Gomes, António Sousa, Fernando Gomes, António André. Trener: Tomislav Ivić.

Peñarol: Eduardo Pereira, Marcelo Rotti, Obdulio Trasante, José Herrera (95′ Jorge Gonçálvez), José Perdomo, Alfonso Domínguez, Daniel Vidal, Eduardo da Silva, Diego Aguirre, Milton Viera, Jorge Cabrera (45′ Gustavo Matosa). Trener: Óscar Tabárez.

Paweł Marszałkowski / Maciej Słomiński