Seans piłkarski (73). United

Nie najlepszy film i tak ciekawszy niż hit Premier League.

Futbol – jak większość dziedzin życia – znaczony jest również tragicznymi wydarzeniami. Śmierć 66 osób na Ibrox Park w 1971 r., 340 ofiar (o ile wierzyć władzom ZSRR, a raczej nie wierzyć; zapewne było ich więcej) na moskiewskich Łużnikach w 1982, 39 na Heysel cztery lata później… To też pojedyncze, mniejsze lub większe, tragedie; często śmierć piłkarza podczas meczu czy też w trakcie treningu. Dla mnie szokiem była tegoroczna informacja o tym, że zmarł Cheik Tioté. Zawodnika, którego ostatnim klubem był chiński Beijing Enterprises (nawet nie wiedziałem, że tam trafił), obserwowałem uważnie w Newcastle. Kojarzył się raczej z gościem, który – jak będzie trzeba – spuści wpierdol całemu Sunderlandowi, nie z problemami zdrowotnymi.

Jedną z najczęściej przywoływanych tragedii piłkarskich jest katastrofa samolotu, którym lecieli m.in. zawodnicy i sztab szkoleniowy Manchester United. 20 osób zginęło na miejscu, kolejne trzy w monachijskim szpitalu. Wśród ocalałych znalazł się Bobby Charlton (Jack O’Connell), główny bohater „United” oraz bramkarz, Harry Gregg (Ben Peel), który zachował trzeźwość umysłu i zaraz po katastrofie zajął się ratowaniem pasażerów. Wśród ocalałych znalazł się Matt Busby (Dougray Scott) – legendarny menedżer Czerwonych Diabłów, obwiniający się zresztą za śmierć swoich podopiecznych.

Kojarzycie „klasę ’92”, piłkarskich dzieciaków, z których Alex Ferguson zrobił najlepszą drużynę w Anglii oraz ekipę licząca się w Europie. „Dzieciakami Busby’ego” nazywany był Manchester United przełomu lat 40. i 50. Duncan Edwards (Sam Claflin), który przeżył katastrofę, lecz zmarł po 15 dniach od niej, miał 21 lat. Co ciekawe, Busby – podobnie jak SAF – był Szkotem, poza tym dziewięć lat spędził jako zawodnik Manchester City, nigdy nie kopał piłki dla United.

Więcej o kontekście historycznym i o fabule filmu Jamesa Stronga napisał – w swoim skondensowanym stylu – Paweł Król (minęły aż cztery lata; niesamowicie ten czas zasuwa). Ja chciałbym zwrócić uwagę na coś, na co niestety zwracam niemal przy każdym filmie dotyczącym futbolu. Filmy o naszej ukochanej piłeczce są zazwyczaj słabiutkie.

„United” to – choć widać włożoną w nią kasę – średnio udana produkcja telewizyjna. Jedni aktorzy grają lepiej (David Tennant jako Jimmy Murphy), inni gorzej (Scott używa jednego chwytu, by oddać złożoność postaci Busby’ego – marszczy czoło), niektóre sceny są ciekawe, inne nie, ale nad całością unosi się idea jakiejś takiej poprawności, sztuczności. Osobiście wolę, gdy mnie coś nawet obraża, niż miałoby nudzić. „United” głównie nudzi.

To, co często jest najsłabszym elementem filmów o piłce, to fatalnie pokazywane mecze. W obrazie Stronga rozwiązano ten problem w genialnie prosty sposób: boiskowa rozgrywka została pominięta. Chyba lepiej, że tak się stało.

***

W sobotę zasnąłem na wielkim hicie Premier League: Liverpool – Manchester United. Obudziwszy się, patrzyłem na mierne widowisko i zacząłem cieplej myśleć o filmie Stronga. Jest w sumie wzruszający, Tennant jakoś ciągnie go do przodu, zdjęcia są wyjątkowej urody…

W każdym razie – naszła mnie taka refleksja – dopóki w czołowych drużynach angielskich grać będą zawodnicy, których w Realu, Barcelonie czy Bayernie nie zatrudniono by do podawania bidonów, klub z Wysp nie wygra Ligi Mistrzów, a fani Premier League będą mogli wciąż ględzić o słabej i nudnej La Lidze oraz szczycić się wielkością ukochanych przez siebie rozgrywek.

Wolałbym po raz drugi włączyć nieudany „United” niż chociażby skrót paździerza z Anfield.


„United” (Wielka Brytania 2011; reż. James Strong; 90 min.)

Marcin Wandzel