Słomiany zapał (1)

Piłka to chwile euforii, a na dłuższą metę szron na skroniach i zakola.

Wczoraj myślałem, że cykl (zgodnie z tytułem) wygaśnie, zanim się na dobre zacznie. Na szczęście wpadła mi w ręce książka Michała Okońskiego pt. „Futbol jest okrutny”.

W zanadrzu miałem Legię i jej syzyfową walkę o Ligę Mistrzów, ale wszyscy już chyba powiedzieli wszystko. Wczoraj wieczorem złapałem się na tym, że zacząłem Wojskowym kibicować w myśl „Nie będzie Rumun pluł nam w twarz”. Jednak koniec końców, zabrakło odmienianej przez wszystkie przypadki jakości.

To nie będzie recenzja wyżej przywołanej książki, gdyż przeczytałem dopiero 80 stron (ma ponad 200). Przeczytałem dopiero część, ale już wiem, o czym będzie dalej. Niech tego nikt nie odbiera jako zarzutu! Wprost przeciwnie. Książka jest tak dobra, że dziś zamiast na rowerze, zdecydowałem się dojechać do pracy komunikacją publiczną, by mieć więcej czasu na jej czytanie. Oczywiście przegapiłem właściwy przystanek, ale w sumie to dobrze, bo mogłem dłużej czytać. Teraz siedzę w fabryce i kartkuję pod biurkiem, tak jak kiedyś w podstawówce pod biurkiem czytało się „Przegląd Sportowy”, mimo że na wybrzeże docierał dzień później i w czwartek miał jedynie cztery strony. Część złośliwych kolegów wmawia mi, że „PS” czytałem głównie na lekcji biologii, stąd się wzięła niewiedza o antykoncepcji i kareta dzieci.

A dlaczego nie muszę czytać Okońskiego dalej, żeby wiedzieć o czym będzie? Bo wiem. Tak jak wiedziałem, ze Chelsea wygra z Bayernem w finale LM 2012, i parę innych rzeczy.

Już wiem, ze autor to pokrewna dusza, bo idealnie uchwycił to, co również mnie gnębi od lat i co trudno oddać słowami. Obsesję na punkcie ukochanego klubu. Życie przeszłością i przyszłością, nigdy teraźniejszością.

I tak jest ze mną, co prawda inne są moje obiekty pożądania – autor umiłował Tottenham i Cracovię (to logiczny wybór, w końcu oba te kluby to nasi starsi bracia w wierze), a ja gdańską Lechię, ale efekt jest ten sam. Chwile euforii, a na dłuższą metę szron na skroniach i zakola.

Bo przecież nie przychodzimy na mecze dla przyjemności. Chodzimy, bo musimy. Tak jak Nick Hornby w „Futbolowej gorączce” opisał, że podczas pierwszej wizyty na Highbury najbardziej zafascynowało go, jak zebrani widzowie serdecznie nienawidzą piłki nożnej, jak ich twarze wykrzywiają się w złości na rywali („you northern bastard!”) i na swoich („co za drewno, nie jest wart nosić naszych barw klubowych”).
Ale mimo tego odliczamy sekundy do kolejnej wizyty na stadionie. Nieodmiennie towarzyszy nam nadzieja. Jesteśmy tej nadziei niewolnikami.

Słowa te piszę w znamiennym momencie – w piątek Lechia gra z Górnikiem, będzie to mecz o pozycję lidera tabeli. Na mieście aż huczy, większość znajomych nagle odkryła konieczność wyrobienia karty kibica. Jak to zrobić jak najszybciej? To dobrze, tak wielki stadion potrzebuje nowych kibiców. Ale tzw. „stały elektorat” (5-6 tysięcy będący zawsze na starym stadionie przy ul. Traugutta) już wie, że skończy się jak zawsze. Sromotnie przegramy i frekwencja wróci do normy.

A może będzie zupełnie inaczej? Może właśnie metody Michała „Pepa” Probierza znów się sprawdzą i znów będę miał okazję ściskać się na trybunach z grubasem, którego imienia nawet nie znam, a w którego ramionach najczęściej ląduję, gdy biało-zielonym uda trafić się do siatki? To niesamowite uczucie ulgi, gdy nasi strzelą gola; przyznaję bez bicia, że wówczas na parę sekund zupełnie tracę kontrolę i robię dziwne rzeczy. Ale się tego nie wstydzę i myślę, że ci bezimienni którzy się ze mną przytulają, również wiedzą o co chodzi.

Marzyłem by z piłki nożnej żyć. Gdy z odmętów Internetu wyłowił mnie śp. Roman Hurkowski stało się to całkiem realne. Ale dawno pożegnałem się z takimi mrzonkami. Wolę być kibicem.

Być może gdybym musiał opisywać mecze jakiejś nielubianej drużyny, przestałbym piłkę kochać? Czy można kochać swoją pracę? Tego się nie dowiemy, parę razy miałem okazję uskuteczniać jakieś fuchy piłkarskie i wiem, że nie chciałbym tego robić na stałe. Za dużo fałszu, układów, lizania się po benach, za mało pieniędzy – nie jestem materialistą, ale muszę pamiętać o karecie.

Autor pisze o kibicach Spurs, którzy nazwali swoje dzieci imionami piłkarzy. Ja tego zrobić nie mogłem, bo mój klub zawsze raczej piłkarsko dołował. Apogeum tego dołu były występy w A-klasie, ale dziś widać, że tego rodzaju czyściec był potrzebny. Była to kara za poprzednie grzechy (fuzje), rodzaj oczyszczenia, mojżeszowego wygnania na pustynię i potem wędrówki do ziemi obiecanej.

Tak jak u Okońskiego, moje dzieci (na razie najstarsze) nasiąkają futbolem jak gąbki. Kuba powoli zaczyna chyba rozumieć, co znaczy bycie kibicem. Że to swego rodzaju krzyż, który niesiemy przez życie. Że znajomi przychodzą i odchodzą, a ulubiony klub zawsze jest. Jest swoistym punktem odniesienia, bez którego życie byłoby bez sensu.

Ja Kuby do futbolu nie namawiałem. Oczywiście wszyscy znajomi, znając moją obsesję, z politowaniem kiwają głowami – jasne, sam się wkręcił, oczywiście. Ale już moja żona wie, ze było inaczej. Gdy kupiłem małemu (urodził się w dzień meczu IV ligi, Lechii z Wisłą Tczew 3:1; nie byłem, bo po tym, gdy zobaczyłem, jak wygląda poród, doznałem szoku) album z naklejkami z piłkarzami przed mundialem w RPA, nawet na niego nie spojrzał. Ale już przed Euro 2012 młody zaczął sam zbierać karty z futbolistami, a dziś potrafi wymienić jednym tchem cały skład Stade Rennes wraz z rezerwowymi. To chyba nie za dobrze, ale przy okazji futbolowego fioła liźnie nieco geografii, historii, byleby na biologii uważał, bo skończy jak tata.

Na razie jest na najlepszej drodze. Gdy tylko ukazał się ligowy terminarz, rzucił się do sprawdzania z kim Lechia gra 2 listopada – w jego urodziny. Wyszło, że u siebie ze Śląskiem. A więc już wiadomo, gdzie odbędzie się urodzinowe party dla kolegów. Szkoda, że młodsze rodzeństwo jeszcze nie aż tak wkręcone, bo młodsza dwójka ma również urodziny na początku listopada. Tak zgadliście – urodziny mam w lutym.

Bliscy takich wariatów jak ja wiedzą, jak ciężkie są z nami weekendy, gdy ulubiona drużyna przegra. Czy te gorzkie sytuacje rekompensowane są przez sukcesy? Raczycie żartować?

I jeszcze jedna rzecz łączy mnie z Okońskim – tak jak on przez rok nie chodziłem na mecze, bo zawróciła mnie w głowie pewna Anna W. (dzisiaj S.).

A teraz wybaczcie, wracam do lektury.

Maciej Słomiński