Słomiany zapał (13)

Imieninowe życzenia. Mówią, że Andrzej to coś więcej niż imię. To styl życia…

Mawia się, że bramkarz i lewoskrzydłowy, by wylatywać ponad poziomy muszą mieć nie po kolei. Dobrze, że to tylko dwóch na jedenastu, bo jednak drużyna piłkarska potrzebuje równowagi. No, ale w taki dzień jak dziś, wszystko jest możliwe, a więc spróbujmy przedstawić drużynę totalnie niezrównoważoną. Ladies and gentlemen, przed Wami DRUŻYNA ANDRZEJÓW!

1. Andrzej Woźniak aka „Książe Paryża”, śp. Andrzej Brończyk, Andrzej Fischer – nr 1 z WM 1974, które odbyły się w NRF (tak się wtedy pisało), ale bronił z dwójką na plecach Jan Tomaszewski. O tak, „Janek-Tomek” to prawdziwy Andrzej, ale niestety, zasady w Andrzejki są nieubłagane. Ma być Andrzej i koniec. Dlatego w bramce stanie, niestety nieżyjący już, ANDRZEJ CZYŻNIEWSKI. To ten, który swego czasu dusił Patryka Małeckiego. Ten, który bił się z kibicami Arki – swego ukochanego klubu, w szaliku którego paradował podczas derbów w Gdańsku. Bramkarz, sędzia, działacz, człowiek-orkiestra. A w rezerwie ten oto pan:

Andrzej

2. ANDRZEJ SZ. – w naszym andrzejkowym dream teamie musi być ktoś, kto wie, gdzie zadzwonić, by coś załatwić. TU, na blogu „Piłkarska Mafia”, poczytacie więcej o tym piłkarskim ananasie, a zarazem legendzie Zagłębia Lubin :

Oto fragment:
„W tym sezonie w naszym klubie wszystko było nastawione w taki sposób żeby awansować do I ligi. Jeśli chodzi o mecz z Polarem to sytuacja wyglądała tak, że około pięciu dni przed meczem, zawsze chyba te zlecenia o których opowiem były we wtorki, prezes F. wezwał mnie i Grześka N. do siebie do biura i powiedział, że trzeba załatwić mecz z Polarem. On powiedział żebyśmy złapali kontakt z zawodnikami Polaru i ustalili czy odpuszczą mecz i za ile. Po tej rozmowie z F. przedstawiliśmy sprawę pozostałym zawodnikom. (…)”

3. ANDREAS BREHME – właściwie dlaczego nie? Za Odrą chyba też obchodzą Andrzejki? Andreaski? Solidny lewy obrońca, gdy jeszcze obowiązywał limit trzech „stranieri” na klub, zapracował na transfer do Interu Mediolan, gdzie napotkał swych bardziej znanych, niemieckich partnerów: Jurgena Klinsmanna i Lothara „Loddara” Mattheusa. Ale to właśnie Brehme, a nie etatowy wykonawca jedenastek Mattheus, ustawił piłkę na jedenastym metrze w finale MŚ w 1990. Ponoć Lothar przestraszył się odpowiedzialności. Dla Brehme była to bułka z masłem, bo w domu miał znacznie gorzej. Tam ordnung trzymała większa od niego, hiszpańska żona Pillar. Przy okazji pozdrawiamy naszego etatowego czytelnika, Pilara ze Wschowy.

brehmeipilar

4. ANDRZEJ LESIAK – lewy obrońca, którego trener Andrzej (nomen omen) Strejlau, wystawił na stoperze podczas którejś z klęsk z Anglią na Wembley. Tym samym Andrzej Andrzejowi okazał się wilkiem, tudzież wyświadczył niedźwiedzią przysługę. Potem Lesiak próbował być trenerem. W najwyższej klasie rozgrywek szansę dało mu Zagłębie Lubin. Bilans? Cztery mecze, cztery przegrane, dwie bramki zdobyte, trzynaście straconych. Prawdziwy Andrzej.

5. ANDRZEJ SIKORSKI – twardy jak skała obrońca warszawskiej Legii z lat 80. ubiegłego stulecia, o czym świadczy boiskowy pseudonim „Karol” (zapewne nadany w nawiązaniu do komunistycznego świętego Karola „Waltera” Świerczewskiego). Andrzej S. otrzymał czerwoną kartkę w zapomnianym już trochę dziś meczu Legii z Interem. Co prawda nie wszystkie archiwa tę „czerwień” przypominają, ale była na 100 procent.

Andrzej nie był spokrewniony z Witoldem Sikorskim, który też wówczas grał w Legii, a potem został tatą, do niedawna cieszącego grą nasze oczy, Daniela…

6. ANDRZEJ BUNCOL – popularny „Krupniok” bywa ostatnio gościem specjalnym Zibiego na meczach kadry. Kto raz choć słyszał jego głos, potwierdzi, że ten wychowanek Piasta Gliwice to prawdziwy Hanys. Aktualnie „Buncolek” jest trenerem jednej z młodzieżowych drużyn Bayeru Leverkusen, tak że na brak aspiryny nie narzeka.

Andrzej-Buncol01b

Oto co pisze o tym małym-wielkim piłkarzu oficjalna strona gliwickiego klubu:
„W 1982 roku, reprezentacja  Polski na odbywających się Mistrzostwach Świata w Hiszpanii, zdobyła srebrny medal. Entliczek, pentliczek, co zrobi Piechniczek – śpiewał wówczas Bogdan Łazuka, Piechniczek tymczasem posyłał  w każdym meczu do boju Andrzeja Buncola, który wypracowywał gole Bońkowi  –  Przyjaciółmi nie byliśmy. Ale wrogami też nie. Na boisku faktycznie prawie wszystko nam wychodziło. Czuliśmy swoje intencje. Rozwiązanie tej zagadki jest jednak banalnie proste. Jak się potrafi grać w piłkę, to można na boisku robić wielkie rzeczy – mówi Buncol.

Nie mecze mundialowe  jednak utknęły mierzącemu 174 cm wzrostu pomocnikowi w pamięci, ale spotkanie eliminacyjne rozegrane 2 maja  1981 r., kiedy to na Stadionie Śląskim w obecności 80 tys. widzów Polska po bramce Bucola pokonał NRD 1:0 – Głową strzeliłem gola, co z racji niskiego wzrostu rzadko mi się udawało. Otoczka tamtego meczu była niesamowita. W mediach nie dawano nam szans. Pisano, że reprezentacja jest słaba. Kilka dni wcześniej zremisowaliśmy mecz towarzyski z GKS Tychy. Kibice jednak w nas wierzyli. Śląski był szczelnie wypełniony. Wiem, że każdy o tym mówi, ale ja muszę powtórzyć, że kiedy ci ludzie zaśpiewali hymn, przeszły mi nieprawdopodobne dreszcze. To było niesamowite. A o tamtej bramce zdobytej głową opowiadam dziś moim juniorom w Leverkusen. Mówię im, że na boisku trzeba grać i głową, i z głową.

W 1986 roku Polska wciąż była pogrążona w kryzysie. Kartki na wszystkie towary za wyjątkiem octu, szalejąca inflacja, kolejki za podstawowymi artykułami. Z Niemiec napływa propozycja gry, Buncol nie waha się ani przez moment. Wie, że jest  to przepustka do raju.  Legia też nie stawia oporu, ale inaczej być nie mogło, bo    nowy klub za Buncola wyłożył na stół twardą wówczas walutę – Pierwszym moim klubem w Niemczech był FC Homburg. Kupili mnie z Legii za 800 tysięcy marek. Dziś ludzie się z tego śmieją, ale wtedy to były ogromne pieniądze. Na początku było mi bardzo trudno. Nie znałem języka. Przeżyłem szok egzystencjalny. Profesjonalizm mnie zaskoczył. Wchodziłem do szatni, gdzie wszystko wisiało na swoim miejscu. Klub rozwiązywał każdy mój problemy. Ja miałem tylko grać. I chyba nieźle to robiłem, skoro po roku dostałem oferty z Leverkusen i Uerdingen. Bayer kupił mnie za 1,2 miliona marek. Homburg zrobił dobry interes, bo ze mną w składzie utrzymał się w lidze, a potem zarobił jeszcze 400 tysięcy marek – zdradza były reprezentant Polski

Nie brakowało jednak takich, co nazywali Buncola zdrajcą – Wtedy, gdy  przyjąłem niemieckie obywatelstwo, w Polsce była komuna. Dla komunistów byłem zdrajcą. Temat szybko podchwyciły media i się zaczęło. A przecież niczego złego nie zrobiłem. W Bundeslidze obowiązywał limit zagranicznych zawodników. W Leverkusen było pięciu, a mogło grać trzech. Chciałem grać, więc kiedy dostałem propozycję, szybko się zgodziłem. Polskiego obywatelstwa nigdy się jednak nie zrzekłem.

Nie wszyscy jednak mogli dostać niemiecki obywatelstwo. Trzeba było mieć odpowiednie pochodzenie. Buncol je miał – Ojciec urodził się w Berlinie. Nie mogę jednak rozwinąć tej historii. Przyznam, że nigdy specjalnie się tym nie interesowałem. Nie wiem, jak tam trafił. Przez mgłę kojarzę, że to miało jakiś związek ze zmianą granic. Tata przed wojną żył na ziemiach, które po 1945 roku trafiły do Polski. A z tym językiem to było tak, że trochę słów rozumiałem, ale nie potrafiłem nic powiedzieć. Z czasem to się jednak zmieniło. Dziś z niemieckim radzę sobie bez problemu. Zaczyna za to brakować polskich słów. Lata spędzone za granicą robią swoje – dzieli się wspomnieniami i wrażeniami  piłkarz.”

7. ANDRIJ „ANDRZEJ” SZEWCZENKO – ukraiński piłkarz, którego polscy kibice najlepiej pamiętają z finału Ligi Mistrzów 2005 roku, gdy jego strzał dosłownie z trzech metrów sparował Jerzy Dudek.

Od razu wówczas odezwały się głosy, że przywrócona została naturalna kolej rzeczy, że po plecach ukraińskiego chłopa, polski pan wsiadał na konia i takie tam. Nie byliśmy wówczas aż takimi przyjaciółmi, jak podczas Euro 2012.

Będąc kiedyś na Ukrainie żartowaliśmy ze znajomymi, iż Andrij ma na Ukrainie taką pozycję, jakby był w prostej linii potomkiem Tarasa Szewczenki, ukraińskiego wieszcza. Pomnik Szewczenki (Tarasa) stoi we Lwowie niedaleko pomnika naszego wieszcza Adama Mickiewicza.

8. ANDRZEJ RUDY – wielki talent, bohater bardzo głośnego transferu ze Śląska Wrocław do GKS Katowice, potem uciekinier, w efekcie niespełniony do końca piłkarz.

Przypomnijmy stary tekst z serwisu Futbolnet.pl:
„Rok zakończył się wyjazdem na towarzyski mecz w Mediolanie z reprezentacją ligi włoskiej i słynną ucieczką Andrzeja Rudego, wcześniej w czerwcu uciekał i wracał Marek Leśniak (w Szczecinie nazywany wtedy Valdano). Tak kiedyś załatwiało się transfery zagraniczne. “Gdzie jest Andrzej Rudy?” krzyczały gazety. Jak w książce dla młodzieży “Emil i detektywi” – wszyscy szukali. Naród rozczulił selekcjoner wyznając, że czuje się jak Dustin Hoffman w “Sprawie Kramerów”. Niezbadanym wyrokiem niebios, zabrano “ojcu” ukochanego syna. Gdy jadł ostatnie śniadanie w towarzystwie Janusza Jojko, opiekunowie ekipy z “firmy” nie zauważyli nic zdrożnego. To że przez ostatnie 10 dni pobytu w Katowicach jeździł Małym Fiatem, bo Polonez to wóz solidny, ale przecież mógł się zepsuć.

Na ile za jego decyzją stała była Miss Dolnego Ślaska? Ania Rudy wyjechała chwilę wcześniej właśnie autem marki Polonez do RFN. Rozłąka, nawet krótka, może dokuczyć najtwardszemu mężczyźnie. A przecież milowym krokami szła liberalizacja polityki paszportowej. Oceńcie sami czy lepsza połowa Rudego warta była grzechu.

ar

Zniknięcie Rudego miało też dobre strony. Wystarczyło jedno samowolne oddalenie się od ekipy, aby polski futbol wyszedł z kryjówki i przestał być zaściankiem Europy. Polskie władze sportowe musiały się przyznać wobec świata do panującego u nas, w świetle prawa międzynarodowego, zawodowstwa. Lepiej późno niż wcale.”

9. ANDRZEJ SZARMACH – łobuz z Gdyni z ulicy Żwirki i Wigury. Wiem, bo moja mama była wtedy jego sąsiadką. Gdy ktoś zbił szybę, to było wiadomo co to za „ktoś”. Ale o dziwo wyrósł na świetnego piłkarza, ksywa „Diabeł”, czyli ten, który nie bał się włożyć głowy tam, gdzie inni bali włożyć się nogę. Tak że drodzy rodzice, gdy wasze dzieci broją, gdy na nie krzyczycie, może właśnie zabijacie ich szanse na zostanie świetnym sportowcem?

Kiedyś, przed meczem Polska-Niemcy w Gdańsku, na lotnisku im. Wałęsy odebrałem dwóch angielskich dziennikarzy, którzy w planach mieli wywiad z legendarnym napastnikiem z roku 1974 i nie miał to być Grzegorz Lato. I teraz bądź człowieku mądry, o kogo im chodzi. W końcu jest sukces. Andrzej Szarmach! Ale jak to się wymawia? Zapamiętajcie to tak koledzy: w środek nazwiska napastnika (wówczas) Arsenalu, Marouane Chamakha, wstawcie literę „R” i gra muzyka.

10. ANDRZEJ IWAN – „Ajwen” będzie w środku pola tą wesołą (czy nie nazbyt?) „kamandą” dowodzić. Świetny piłkarz, który był na dnie, dziś jest jednym z najbardziej szanowanych ekspertów piłkarskich nad Wisłą. Cieszy, że to śp. Roman Hurkowski był jednym z tych, którzy przyczynili się do odbudowy i renesansu formy Pana Andrzeja.

11. ANDRZEJ JUSKOWIAK – król strzelców polskiej ekstraklasy w sezonie 1989/90, w wieku zaledwie 20 lat. Potem srebrny medalista Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie. Ale jakiś taki niewyraźny, jakby mu brakowało sił lub ambicji. Również nie powala na kolana jako komentator. Tyle dobrze, że udaje mu się mówić bez wielkopolskiego akcentu. Jest taki, jakbyście nie wiedzieli!

Na ławce oczywiście ANDRZEJ JAROSIK, ale bez możliwości wejścia na boisko…

A kto poprowadzi tę drużynę z ławki trenerskiej? Kandydat jest tylko jeden. ANDRZEJ STREJLAU. Narkoman piłki nożnej, chociaż kontaktami z Kartelem z Medellin też by się nie brzydził, gdyby można z nimi było porozmawiać o diagonalnych passach i obronie strefowej.

strejlau

Pozostaje jeszcze kwestia komentatora – też tylko jedna osoba nadaje się, by opowiedzieć o wyczynach drużyny Andrzejów. To oczywiście ANDRZEJ „ZYDOR” ZYDOROWICZ, ale trzeba by go odkurzyć. Ostanie jego impreza to MŚ 2002, ale wówczas nie komentował, a wycierał się chustkami z Włodzimierzem Lubańskim, bo gorąco było.

Poza niezaprzeczalnymi walorami głosowymi, Andrzej Zydorowicz zasłynął jako człowiek przedłużająca się minuta ciszy. Określenie to wzięło się stąd, iż pan Andrzej potrafił zamilknąć podczas komentowania meczu, nierzadko na 2-3 minuty. Powody nagłej ciszy na antenie nie są znane, krążyły natomiast plotki, iż komentator po prostu chodził załatwiać w czasie meczu swoje potrzeby fizjologiczne. Do szału doprowadzał widzów tym, iż niezależnie od tego co komentował i niezależnie od rozwoju wydarzeń w meczu potrafił bredzić o jakichś wyimaginowanych (złośliwi twierdzą że kupionych ) sukcesach Górnika Zabrze. Nagrania jego głosu sprzedawane są do dziś jako lek na bezsenność

A jak komuś nie będzie się chciało biegać, to porozmawia z nim i motywacyjnie przemówi do rozsądku sam ANDRZEJ „ANDREW” GOŁOTA. Pamiętam którąś z imprez przy okazji walki Gołoty – całą noc trwała zabawa, by nad ranem zobaczyć, jak Andrew wali jakiegoś ciemnoskórego poniżej pasa. No, ale te imprezy…Wchodzę raz do pokoju i patrzę, a tu kolega leży w pozycji bocznej ustalonej.

– Żyjesz?
– Cicho, deszczu słucham.

Wszystkim Andrzejom życzymy sto lat, albo dłużej!

Maciej Słomiński