Wędrówka ze ślimakiem w kieszeni. Białystok – Piotr Nowak

Z byłym kapitanem reprezentacji Polski i byłym już trenerem Jagiellonii Białystok przeprowadziłem całkiem sympatyczną rozmowę.

58-letni Nowak z końcem sezonu 2021/22 przestał pełnić funkcję trenera Jagiellonii. Jego następcą został Maciej Stolarczyk, który przegrał z młodzieżówką awans do finałów mistrzostw Europy. Oto garść przemyśleń pana Piotra…

O tym, co zastał w „Jadze”:
Rozmawiałem z radą nadzorczą klubu i z jej przewodniczącym o tym, jak ta moja praca ma wyglądać. Zespół potrzebował nabrać pewności siebie. Zauważyłem, że starsi zawodnicy są tacy… pochmurni, a młodszym potrzebne jest wsparcie. To był dobry moment dla mnie, bo dostałem zielone światło w domu, by przyjechać do Białegostoku. Młodsza córka skończyła szkołę, wszystko sobie poukładaliśmy. Bez ich pozwolenia nie zdecydowałbym się na powrót do Polski.

O tym, czy był kandydatem na następcę Paulo Sousy:
To były tylko medialne spekulacje. W tym kraju giełda nazwisk jest normalnym zjawiskiem. Jeśli na stanowisku trenera pojawia się wakat, potencjalni następcy wyrastają jak grzyby po deszczu. Nie było żadnych rozmów, jeśli chodzi o prowadzenie pierwszej reprezentacji. Poza tym, gdy Paulo Sousa odszedł z reprezentacji, ja byłem już dogadany z Jagiellonią. Nie wyobrażam sobie, że zrywam jeden kontrakt i podpisuję drugi.

O tym, czy miał zostać selekcjonerem po Leo Beenhakkerze:
Rozmowy były prowadzone w 2009 roku. Byłem w podobnej sytuacji, bo podpisałem kontrakt z Philadelphią Union w czerwcu, a propozycję z reprezentacji dostałem w listopadzie. W klubie przychodzili do mnie piłkarze i pytali, czy odejdę z Filadelfii. Zaprzeczałem. Potem jeszcze spotkałem się z zarządem PZPN po Euro 2012. Ale wtedy trenerem Polski został Waldemar Fornalik.

O swoim indywidualizmie na boisku:
Nie grałem nigdy dla siebie. Byłem indywidualistą, jeśli chodzi o dryblingi, dużo sytuacji sobie kreowałem. Byłem niekonwencjonalny w tworzeniu sobie nowych przestrzeni boiskowych. Pewne zagrania mi wychodziły, chciałem, żeby inne mi też wychodziły. Działałem metodą prób i błędów. Byłem przekonany, że kiedyś zrobię, to czego jeszcze nie umiem. Efekt tych prób osiągnąłem podczas gry w 1. FC Kaiserslautern – minąłem z piłką wszystkich graczy łącznie z bramkarzem i strzeliłem gola. Dlatego, że spróbowałem. Ktoś z boku by powiedział, że to jest niemożliwe. A to była moja kreacja. Byłem przekonany, że moja kreatywność i wyobrażenie gry dadzą więcej zespołowi, niż tylko wpasowanie się w jedenastkę. To jest cała esencja futbolu. Nie robiłem tego na pokaz, nigdy mnie to nie bawiło i nie podniecało. Uważałem i uważam, że piłkarz musi grać z pożytkiem dla zespołu.

O nieudanym epizodzie w Widzewie Łódź (1985 rok):
Zespół był mocny, nie miałem kłopotów z adaptacją. Było takie przeczucie wewnętrzne, że to nie jest to, że nie jestem tam potrzebny. W Widzewie grałem na skrzydle, na prawej lub na lewej stronie. Nie byłem tym „macherem”, rozgrywającym, który ma wolną rękę na boisku. Zadzwoniłem z powrotem do Bydgoszczy z pytaniem, czy mnie chcą. Chcieli. Znów spakowałem się w jeden dzień i… wróciłem na pięć lat. Do Zawiszy przyszedł trener Władysław Stachurski i dał mi szansę na pozycji ofensywnego pomocnika.

O treningach w Bundeslidze:
Jeśli chodzi o intensywność treningów i zaangażowanie, było tak ostro, że tyłem schodziłem ze schodów. Normalnie nie dało się zejść, tak wszystko bolało. Po pierwszym okresie przygotowawczym myślałem, że już nie będzie gorzej. No i w Kaiserslautern podczas letnich przygotowań trener zabierał nas na nartorolki. Po tygodniu tych ćwiczeń nie mogłem podnieść talerza. Po Dynamie Drezno i Kaiserslautern wydawało mi się, że już nie może być gorzej. W TSV 1860 Monachium trafiłem na Wernera Loranta. Kiedyś Lorant zaprosił na treningi do Monachium Tomasza Hajtę. Tomek miał żelazną kondycję, mógł biegać trzy dni non stop. U Loranta poddał się po czterech dniach zajęć. W Bundeslidze śpisz, jesz, trenujesz i grasz. Nie możesz sobie pozwolić na nic więcej. W sobotę grałem mecz, w niedzielę był trening, w poniedziałek biegaliśmy 20 kilometrów, we wtorek jeszcze więcej, w środę trening itd. Całe niedziele przesypiałem. Do dziś żona wspomina z pretensją w głosie, że w niedziele nie chodziliśmy na spacery do parku. Trzeba było się poświęcić. Inaczej nie przetrwałbym w Bundeslidze.

O Jensie Jeremiesie:
Jeremies urodą nie grzeszył. Pochodził z Bautzen koło Zgorzelca. Śmiałem się, że jest tak brzydki, że Polacy przerzucili go na niemiecką stronę. Grałem przeciwko niemu już w barwach TSV 1860 Monachium. Krył mnie na boisku. Zanotowałem dwie asysty, ale tylko dlatego, że „Jerry” się zdrzemnął, co wynikało z jego braku doświadczenia. Umiejętności miał duże. Po tym meczu powiedziałem trenerowi Lorantowi, żeby wziąć tego chłopaka. Wraz z Manfredem Schwablem zabezpieczali u nas środek pola. Jeremies to był fighter, stawiał wszystko na jedną kartę. Szprycowali go lekami, blokadami, by mógł grać. W pewnym momencie te wszystkie urazy tak się skumulowały, że w wieku 32 lat przestał grać w piłkę.

O rywalizacji z… Michaelem Jordanem:
Na Sears (dziś Willis) Tower w Chicago wisiały dwa zdjęcia: jego i moje. On był MVP w NBA, ja MVP w MLS. Nie poznałem Jordana osobiście, choć trenowaliśmy niedaleko jego posiadłości. Ale znałem koszykarzy „Byków”: Scottiego Pippena, Rona Harpera czy Chorwata Toniego Kukoča. Oprócz koszykówki i piłki nożnej Chicago nie miało żadnych sukcesów sportowych, choć w NHL byli hokeiści Chicago Blackhawks. Jeździłem na hokeja, jak przyjeżdżali ze swoimi drużynami Mariusz Czerkawski i Krzysztof Oliwa. Lubiłem tę dyscyplinę sportu. Na koszykówce byłem może ze dwa razy.

O zmarnowanym talencie Freddy’ego Adu:
Był u mnie kapitanem w reprezentacji olimpijskiej. On był człowiekiem, który się nie odnajdywał w zespołach. Nie radził sobie z tym, że ktoś go odbierał inaczej, niż on sam siebie widział. Zawsze chciał być niekonwencjonalny, zawsze chciał być numerem jeden. W zespole musiał być jednym z wielu i sobie z tym nie poradził. Grał w Benfice, w AS Monaco, a potem była już równia pochyła. Trenerzy i dyrektorzy sportowi widzieli, że nie potrafi się zaaklimatyzować w drużynie. On piłkarsko by sobie poradził. Natomiast nie „dojeżdżał” mentalnie. Wychowywała go tylko matka. Skupił wokół siebie jakichś trenerów młodzieży, którzy nie mieli pojęcia o profesjonalnej piłce. Trzeba było nim porządnie potrząsnąć, żeby się ogarnął.

O reprezentacji Polski z lat 90.:
Żeby jechać na Euro 96, trzeba było ograć piekielnie silne Francję i Rumunię, zaś żeby jechać na mundial dwa lata później, musieliśmy być lepsi od Anglików i Włochów. Myślę, że każdy z nas – ówczesnych piłkarzy reprezentacji – ma takie nieodparte przekonanie, że nie zrobiliśmy wszystkiego, żeby na te mistrzostwa Europy czy późniejsze mistrzostwa świata awansować. Graliśmy w dobrych klubach. Gdy się zbieraliśmy, mieliśmy przekonanie, że jesteśmy najlepsi. To nas zgubiło. Było za mało meczów, w których byliśmy prawdziwą drużyną. Byliśmy pierwszym pokoleniem, które mogło bez przeszkód wyjechać za granicę. Zarabialiśmy pieniądze, byliśmy niezależni, zobaczyliśmy inny świat. Na zgrupowaniach kadry nie było tak jak w zachodnich klubach. Przywiozłem swoje medykamenty, bo reprezentacja ich nie miała. Przywoziliśmy sprzęt. To nie miało może wielkiego wpływu na nas jako piłkarzy, ale takie były realia. Nie zmienia to faktu, że powinniśmy zrobić więcej.

Wysłuchał Grzegorz Ziarkowski