Wędrówki bez Ślimaka. Budapeszt

Przynajmniej raz w roku zostaję zmuszony do wstania z fotela i wyjazdu do miejsca, które urodą przewyższa moje miasto (co nie jest wielką sztuką). Tym razem padło na Budapeszt.

Na miejscu włączyłem na chwilę internet, a w nim życzliwe Polaki donoszą, że Kaczor do cna zwariował, najwybitniejszy polski dziennikarz, Tomasz Lis, wzywa do Majdanu… Myślałem o tym, żeby nie wracać, skoro jest w Polsce aż tak źle, ale przecież na Węgrzech – mądrzy ludzie pisali – też faszyzm. Faszyzm taki, że na metrze kwadratowym mamy przedstawicieli pięciu ras, dziesięciu religii i dwudziestu narodowości, a na stoiskach z pamiątkami – chociażby w Központi Vásárcsarnok, czyli Wielkiej Hali Targowej – możemy kupić takie oto suweniry:

Orbán ani mi swat, ani brat (Kaczyński też), generalnie rzecz biorąc nie trawię ludzi wierzących w omnipotencję państwa, ale myślę, że niektórym przydałoby się wsadzić głowę w wiadro z lodem (i to nie z powodu budapesztańskich temperatur).

Budapeszt na pierwszy rzut oka… rozczarował mnie. Gdy wysiada się z metra i idzie przez centrum, pierwsze, co rzuca się w oczy, to lekki syf. Po prostu serce stolicy Węgier nie jest tak architektonicznie skondensowane, jak np. to praskie. Po chwili jednak chyba każdy musi zauważyć niewiarygodne, często monumentalne piękno budapesztańskich budynków. Widać też, że te nowsze zostały zazwyczaj idealnie wkomponowane w towarzystwo starszych kolegów. Coś wspaniałego. Jeśli ktoś nie doceni budapesztańskich kamienic, niech idzie z Bogiem i Le Corbusierem.

Koniecznie trzeba poczekać do momentu, gdy zapadnie zmrok. Podświetlony Most Łańcuchowy i jego okolice – to piękno w czystej postaci.

Jeżeli kiedyś wrócę do miasta Ferenca Puskása, to raczej nie z powodu ichniego piwa. Bodaj najpopularniejsze, Borsodi, smakowało jak gorzka woda. Lepszy był ciemny Dreher, ale jest zbyt intensywny, by wypić więcej niż jeden (może dwa, góra trzy). Od biedy dawał radę lager Arany Ászok. Na szczęście można było kupić piwo czeskie. W jednej z knajp (niestety nie pamiętam nazwy) podawali naprawdę dobry, smakujący jak w Czechach, mętny Staropramen.


Węgrom nie brakuje wyobraźni i poczucia humoru, jeżeli chodzi o uwiecznianie w trwałej materii słynnych rodaków. Pierwszy z lewej Miksa Falk – węgierski dziennikarz i polityk z Pesztu.

Odwiedziłem też bar, o którym w „Gulaszu z Turula” pisał Krzysztof Varga. „Piwiarnia «Lánchíd» [tak samo nazywa się most, o którym pisałem wyżej – dop. mw] to jedna z moich ulubionych, bo jest poza turulem i poza Coca-Colą. To lokalna knajpka umajona starymi zdjęciami, plakatami z przedwojennych węgierskich filmów oraz fotkami klasyków bluesa, bo gruby właściciel Robi czuje silną słabość do tej muzyki, co daje się również dość dobrze i głośno słyszeć. Poza tym, nim zdążę złożyć zamówienie, Robi pyta po polsku «Piwko?» i zanim odpowiem, stawia przede mną szklankę drehera”.

Knajpa całkiem przyjemna, pełna świetnych zdjęć (kapitalna fota Pink Floyd; niestety nie jest to jedyny słuszny skład, czyli ten z Sydem Barrettem) na ścianach. Co do właściciela, to albo się zmienił, albo schudł.

Jeżeli ktoś szuka dobrego, bezmięsnego jedzenia w ścisłym centrum (i przy okazji chce się napić piwa w dobrej cenie), polecam Hummusbar. To sieciówka, ale z klasą. Jedzenie jest smaczne i sycące, a porcje mogłyby zaspokoić Pana Kreozota. Tamtejsza szakszuka to arcydzieło.

Wracając do Ferenca Puskása – nie ma żadnych wątpliwości, że to najsłynniejszy węgierski sportowiec. Były genialny piłkarz Złotej Jedenastki i Realu Madryt zmarł ponad dziesięć lat temu, ale wciąż jest symbolem Budapesztu i Węgier. W hotelu, w którym mieszkaliśmy, jego podobizna wisiała na ścianie wśród największych Madziarów w historii oraz innych symboli ich kraju.


Puskás Ferenc Stadion. Obok można zwiedzić Magyar Sportmúzeum

Podczas mojego pobytu kiszpesztański Honvéd grał o awans do Ligi Mistrzów, ale nie natknąłem się na cokolwiek, co informowałoby o tym wydarzeniu (pomalowani w barwy narodowe Węgrzy szli za to kibicować rodakom w MŚ w pływaniu). Drużyna z Bozsik Stadion nie dała rady Hapoelowi Beer Szewa. No cóż, wystarczy spojrzeć na reprezentację Węgier, z której najlepiej znam Ádáma Gyurcsó, Dominika Nagya (bo są z naszej ekstraklasy) oraz Balázsa Dzsudzsáka, który miał zrobić wielką karierę, a z PSV poszedł za kasą do Anży Machaczkała, by dziś – już jako piłkarz po trzydziestce – kopać w Abu Zabi.

Ok, nie ma co przynudzać. Jeśli ktoś nie był w Budapeszcie, niech się koniecznie wybierze. Ale może raczej jesienią. Latem jest tak gorąco, że przypomniała mi się jedna z książek Marka Hłaski, w której opisywał upały w Izraelu.

Na koniec czilaucik na Wyspie Małgorzaty, trzy piwa w knajpie (znów zapomniałem nazwy) w pobliżu hotelu, no i powrót.

***

Mieszkańcy miasta są bardzo mili. W przeciwieństwie do niejakiego pana Janka, opasłego kierowcy Polskiego Busa, który na pytanie obcokrajowca, zadane w języku angielskim, zaczął – niczym Nikodem Dyzma – mędzić, że jak ktoś jest w danym kraju, to niech gada w lokalnym języku.

Miejmy nadzieję, że władze Budapesztu nie wpadną na pomysł podsunięty przez zmyślnego kierowcę i nie zaczną zawracać z granicy turystów, którzy nie znają języka węgierskiego.


Cipők a Duna-parton, czyli Buty na brzegu Dunaju, to budapesztański pomnik Holokaustu (dzieło równie oryginalne jak praski Pomnik Ofiar Komunizmu). Niestety zdarzają się turyści, którzy szczerzą zęby do zdjęcia robionego przy tym ponurym dziele


Może dziwnie to zabrzmi w kontekście wakacji, ale będąc w Budapeszcie, koniecznie trzeba zobaczyć niesamowity Cmentarz Kerepesi


Rozczarować może za to Aquincum, czyli rzymskie ruiny w Budapeszcie (zwłaszcza jeżeli idzie się do nich jakieś 100 km w upale). Z drugiej strony jest to dość zabawne, że obok nich znajduje się blok mieszkalny. Pewnie niewiele osób ma możliwość patrzenia z okna swego mieszkania na rzymskie ruiny.

Marcin Wandzel