„Wielki Widzew” Marka Wawrzynowskiego – recenzja

Czemu do pewnego momentu RTS dostawał to, co chciał? Bo miał pieniądze. A skąd miał pieniądze, nie będąc flagowym klubem żadnego z resortów? Tego się nie dowiadujemy…

Na książkę Marka Wawrzynowskiego pt. „Wielki Widzew” czekałem niczym dzieci z podstawówki na wakacje.

Nieprzypadkowo wybrałem takie porównanie, gdyż tak się szczęśliwie składa, że czas łódzkiej drużyny wszech czasów to okres mego słodkiego dzieciństwa, a konkretnie początek edukacji.

Z tego, co wiem, Marek Wawrzynowski jest właściwie moim rówieśnikiem, zdaje się, że o dwa dni młodszym, dlatego mamy mocno podobną perspektywę.

Nie wiem, jak na jego, ale na budynku mojej podstawówki ktoś nabazgrał napis „Widzew Pany”, wtedy już trochę wyblakły, tak jak wyblakła była wówczas sława RTS – pasowanie mnie gigantycznym ołówkiem na ucznia przypadło na rok 1984.

To był czas, gdy wciąż mówiło się o 21 milionach zapłaconych za Dariusza Dziekanowskiego i ile maluchów można za to kupić. Powoli zbliżał się meksykański mundial i w różnych wydawnictwach jako kandydat do wyjazdu prezentowany był Jerzy Wijas. Mój paroletni rozum nie mógł objąć, jak to możliwe, że piłkarz ten jest „bez klubu”. Zresztą perypetie zawodnika i dla dorosłych były niezrozumiałe.

Sprawy „Dziekana” i Wijasa to dwie największe porażki legendarnego prezesa Widzewa, Ludwika Sobolewskiego, nazywanego słusznie przez autora wizjonerem.

To znamienne, że gdy prezes zaczął kupować piłkarzy z wyższej półki, srodze się na tym przejechał. O wiele bardziej do widzewskiej szatni i charakteru pasowali tacy gracze, jak Marek Filipczak, wyciągnięty z ławki trzecioligowej Polonii Warszawa, czy Wiesław Wraga ze Stargardu Szczecińskiego. To charakterystyczne, że najsilniejszy RTS w historii to był ten już bez Bońka, a jeszcze bez Dziekanowskiego.

Trzeba przyznać, że książkę czyta się nieźle, połknąłem ją w kilka dni, a byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie to, że w ramach oszczędności z komunikacji publicznej przesiadłem się na rower.

Czyta się nieźle, ale miewałem już w rękach bardziej wciągające pozycje – kilka kwestii potraktowanych jest nieco powierzchownie. Trudno z tego robić zarzut, bo mimo że załapałem się na zmierzch Wielkiego Widzewa, to jego legenda, pogromców Juventusu i Liverpoolu, wciąż była żywa. Wszystko to, o czym pisze Wawrzynowski, wyczytałem z rumieńcami na buzi w książce Zbigniewa Bońka „Na polu karnym”. Jak dziś pamiętam opis zwycięskiej serii rzutów karnych z Juventusem i gol Marka Pięty, który trafił, mimo że włoscy obrońcy szczypali go i kąsali. Takich rzeczy się nie zapomina, młoda pamięć chłonie wszystko jak gąbka. Tak jak dziś mój syn najstarszy, z taką różnicą, że on zna na pamięć skład Valenciennes, a ja znałem składy polskich drużyn.

Reasumując, właściwie poza późniejszym problemem alkoholowym Włodzimierza Smolarka niewiele dowiedziałem się nowego. Zagraniczni rozmówcy nie mówią nic ponad: „Polska piłka była wówczas silna, w Łodzi widzieliśmy tłum smutnych, biednych ludzi”. No, ale to nie wina autora.

O wiele ciekawsze są historie opowiadane przez rodzimych ekspiłkarzy, ale znów wszystkie gdzieś, kiedyś słyszałem. Tak jak tę o Stanisławie Burzyńskim, pochodzącym z mego rodzinnego Trójmiasta, o którego tragicznej śmierci dowiedziałem się właściwie od razu. W trójmiejskich klubach razem z „Burzą” w piłkę grał Zbigniew Żemojtel, który na początku lat 90. usiłował mnie nauczyć kopać prosto w piłkę…

Jakbym miał się doczepić do jednej konkretnej rzeczy, to byłby to prawie zupełny brak opisu kulisów finansowych. Jak mantra powtarzana jest kwestia o niesamowitej sile przebicia Sobolewski and company, ale przecież nie chodziło wyłącznie o to, że Stefan Wroński, najważniejszy zausznik prezesa, sypiał na klatce, w bloku piłkarza którego RTS chciał pozyskać.

Czemu do pewnego momentu Widzew dostawał to, co chciał? Bo miał pieniądze. A skąd miał pieniądze, nie będąc flagowym klubem żadnego z resortów? Tego się nie dowiadujemy. Jest mowa o jakichś cukiernikach i tym podobnych, ale ile musieliby sprzedać ciastek, żeby przebić kasę zebraną przez górników ze Śląska czy prywaciarzy z Poznania tudzież wojskowych ze stolicy? Tu mam niedosyt…

Pozycja niewątpliwie pożyteczna. Choćby dlatego, żeby młodzież wiedziała, że kiedyś Polak potrafił. Kariera Widzewa była tym bardziej niesamowita, że był on właściwie co rok ogałacany z najlepszych piłkarzy, a widzewski charakter wciąż trwał dzięki graczom wyciąganym nie wiadomo skąd.

Czy doczekamy się podobnych pozycji na temat Górnika i Legii z przełomu lat 60. i 70.? Wątpię. Taki Hubert Kostka, do któregoś kiedyś zadzwoniłem z jakąś drobnostką, szybko mnie spławił: „Nie wiem, nie znam się, nie pamiętam, do widzenia.”…

Maciej Słomiński