Z wizytą w Turynie. Juventus – Olympique Lyon

Stadion „Starej Damy” nas olśnił, Italia już mniej…

Trochę trzeba było czekać na ten tekst, jednak mam nadzieję, że warto.

Otóż, jak zapewne wiedzą czytelnicy regularnie śledzący moje wypociny, dzięki znajomościom z chłopakami z Olympique’u Lyon widziałem już parę topowych, europejskich stadionów: Anfield, Bernabéu, Camp Nou. Teraz przyszedł czas na Turyn i Juventus Stadium.

Nie jechałem tam śladami Całunu Turyńskiego, a bardziej tropem jedynego w historii ludzkości występu gdańskiej Lechii w europejskich pucharach. Zawsze to ciut lepiej niż Beroe Stara Zagora.

Ale po kolei.

Afryka dzika
Zaczęło się od wieczornego lotu samolotem z Gdańska do portu Rzym-Fiumicino. Samolot okazał się opanowany przez jakąś szkolną wycieczkę. Czyżby lecieli zaklepać sobie dobre miejsca na kanonizację Jana Pawła II, która odbędzie się wkrótce?

Ale zaraz – powie ktoś. Gdzie Rzym, a gdzie Turyn? Nawet się rymuje, w każdym razie lepiej niż Krym, który już wiadomo gdzie się znajduje.

Otóż, owszem, potwierdzam: jest to odległość około 700 kilometrów, ale są przecież pociągi. A te nocne nie są jakoś przesadnie drogie. Tak więc przedostaliśmy się do stacji Roma Ostiense, gdzie tuż przy wyjściu przywitał nas uzbrojony posterunek policji i dziesiątki bezdomnych leżących na ziemi w śpiworach. Wypisz, wymaluj jakiś Trypolis czy inny Damaszek w czasach świetności.

Przeszliśmy suchą nogą przez to morze rozpaczy i hyc do baru, bo właśnie eliminowano Barcelonę z Ligi Mistrzów. Bar był coś à la irlandzki, za to kelnerka ni w ząb nie umiała po angielsku. Co miało się w Italii okazać normą.

Na szczęście jakoś na migi wytłumaczyła nam, gdzie znajduje się najbliższy sklep nocny, którego na gwałt nam było potrzeba, jako że czekało nas osiem godzin we włoskim PKP.

Dworce kolejowe nigdzie do pięknych nie należą, no ale ten był z lekka afrykański. Zresztą tak samo jak sprzedawca w nocnym, który w promocji wcisnął nam jakieś nigeryjskie czipsy i sześć plastikowych kubków. Miły człowiek.

Na stacji parę fotek z rzeźbą przedstawiającą mapę Italii, niestety ktoś zabrał Sycylię. Mafia?

Rocco
Pociąg niewiele różniący się od tzw. „włóczęgi północy” relacji Szczecin-Białystok, a w naszym przedziale bonusowy pasażer. Jeszcze pociąg nie ruszył, a pasażer dostał propozycję skosztowania żołądkowej gorzkiej. Chwilę się opierał, ale tylko chwilę. Po pierwszym kielichu język mu się rozwiązał.

Nazywał się Rocco i był kibicem Napoli. Z ogniem w oczach opowiadał, ilu tifosi przychodzi na mecze w Neapolu i co się tam dzieje. Oczywiście po włosku, ale z każdą działką rozumieliśmy się lepiej. Wreszcie Rocco wyjawił, czym się zajmuje: falując dłonią w górę i w dół, mówił: „mare, mare, marinara”. Wreszcie ustaliliśmy, że jest marynarzem, aktualnie pracuje na statkach relacji Livorno–Sardynia.

Długo i zajmująco opowiadał o testach antynarkotykowych, które go nazajutrz czekały, i jak na Neapolitańczyka przystało, doskonale orientował się w cenach kokainy w poszczególnych regionach włoskiego buta. Z każdym kielichem było coraz bardziej patologicznie, aż wreszcie, sam nie wiem kiedy, usnąłem. Obudziłem się, gdy jeden z naszych pokazywał sobie z Rocco, kto miał w którym miejscu złamany nos i dlaczego. Odwróciłem się na drugi bok.

Obudziła nas dość opryskliwa pani konduktor, której wyraźnie nie podobało się, że trzymamy nogi na fotelach. Już chciała wzywać policję, ale jakoś sprawę udało się załagodzić.

Uwaga: banany
Wreszcie Turyn. Niby północ Włoch, ale bałagan jak na południu, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Na migi dogadaliśmy się, gdzie mieszkają nasi francuscy i belgijscy przyjaciele, przedtem konsumując parę porannych piw.

Jeden znajomy Belg z Lyonu nie miał dla nas dobrych informacji.

– Nie mam dla was biletów, ale coś wymyślimy.

Jak usłyszeli, że trzy bilety dla Polaków, to nie chcieli dać. Wiadomo z czym kojarzą się polscy kibice…

– Jak to? Przecież potrafię wyrecytować „Lokomotywę” w sześciu językach…

Szczerze mówiąc, to aż tak mi nie zależało na meczu, większą ochotę miałem na soczystą pizzę.

Wspólnie wybraliśmy się do hotelu, gdzie mieszkali piłkarze Olympique’u Lyon, przy czym nasi koledzy poprosili, żebyśmy zachowywali się nieco spokojniej niż zwykle.

– To ja wyrecytuję „Lokomotywę”…
– Może później…

Trzeba było widzieć ich miny, gdy z hotelu wychodził Bafétimbi Gomis, podczas gdy my konsumowaliśmy kupione wcześniej banany…

1

Corso Unione Sovietica
Na szczęście skończyło się dobrze, więc my na Stadion Olimpijski, czyli niegdysiejsze Stadio Communale, gdzie kiedyś Lechia poległa z Wielkim Juve aż 0:7. Nic dziwnego, gdyż biało-zieloni byli wówczas beniaminkiem II ligi polskiej, a Stara Dama miała w swych szeregach pięciu mistrzów świata oraz Platiniego i Bońka.

Było już koło południa, więc trzeba coś zjeść. Tak się świetnie złożyło, że koło stacji Torino Lingotto, gdzie miał stać stadion, była wielka fabryka Fiata. A gdzie fabryka Fiata, to wiadomo co obok. Restauracja sushi!

Ale pizzę też mieli. Trochę ta pizza woniała rybą, ale zjeść się dało.

Wreszcie na stadion, którego nikt nam nie potrafił wskazać, mimo że na mapie to było tuż. Co więcej, niektórzy wysyłali nas w diabły, czyli tłumaczyli, jak dotrzeć na stadion Juve, który był na drugim końcu miasta.

Wreszcie, przecinając jedną z głównych arterii Turynu o nazwie „Corso Unione Sovietica” (!), dotarliśmy.

turyn

Oczywiście stadion, na którym obecnie gra Torino, był zamknięty na cztery spusty: wszędzie kraty i łańcuchy. Nie pomogły nawet zapewnienia, że z Kamilem Glikiem jesteśmy dobrymi kolegami.

– Glik numero uno, ale nie wejdziecie, ragazzi…

Ale nie ma tego złego. Tak się zmęczyliśmy, że trzeba było usiąść. A jak już usiedliśmy, to czemu się nie położyć? No więc tak zrobiliśmy, po czym cała nasza trójka zapadła w około godzinny sen. Jak sjesta to sjesta. I vice versa.

Juventus Stadium
Dosyć tego dobrego, więc po nabyciu niezbędnych napitków ruszyliśmy w stronę stadionu Juve. Co chwilę trzeba było z tramwaju wsiadać i wysiadać, gdyż dosiadali się kanarzy (jednak to północ Włoch, a nie południe), wreszcie nas namierzyli i trzeba było kupić bilet. Zdezelowaną dziewiątką dotarliśmy na Stadio Delle Alpi kiedyś, a dziś Juventus Stadium.

I tu pierwszy pozytywny szok. Z zewnątrz obiekt prezentuje się naprawdę świetnie. Dodatkowo właściwie jedność z nim stanowi centrum handlowe. Nie wiem, jakie obroty osiąga ten kompleks w dni meczowe, ale musi to iść w miliony euro, czyli miliardy lirów. Naprawdę imponujące.

Miałem do wykonania misję, więc popędziłem do muzeum przekazać tamtejszemu kustoszowi książkę o legendarnym dwumeczu Lechia – Juve.

muzeum

A potem zaczęły się schody… Włosi udzielali sprzecznych informacji o tym, gdzie znajduje się sektor E, czyli ten dla przyjezdnych. W efekcie obeszliśmy cały stadion, ale zajęło to tyle czasu, że tylko ryk dochodzący z wewnątrz kazał nam się domyślać, że gospodarze objęli prowadzenie. Spóźnienie.

Przy wejściu też magiel. Jak w Polsce: bilet, dowód, zdjąć buty, pokazać plecak i uzębienie. Cyrk. Całe szczęście, że przy wejściu udało się idealnie ukryć ostatnią gorzką, żołądkową baterię, bo mogło być różnie.

Francuska patologia
W środku stadion robił jeszcze lepsze wrażenie niż na zewnątrz. Trybuny nabite do granic, płyta boiska bardzo blisko, widoczność idealna. Lyończycy, których dotąd nie uważałem za gigantów dopingu, tym razem zaimponowali.

Po wyrównującym golu dla OL mogliśmy ujrzeć francuską patologię w pełnym wydaniu. Otóż francuscy kibole w dresach rzucili się na pleksiglasową szybę oddzielającą ich od fanów Juve. I każdy jął pokazywać, co miał najlepsze. Czyli klejnoty. Dodajmy, że każdy jeden z nich był biały. A już myślałem, że biali Francuzi jedynie spożywają bagietki, nosząc berety z antenką w modnych kawiarniach, a tu proszę: są też wyjątki.

Na boisku było nie gorzej: młoda drużyna o przydomku, nomen omen, „Les Gones” („Dzieciaki”) toczyła bardzo wyrównany pojedynek z faworyzowanym rywalem. W dodatku w składzie Olimpijczyków aż roiło się od piłkarzy wychowanych przez klub. Spójrzmy:

Lopes (Portugalczyk, ale wychowanek OL) – Tolisso (urodzony 28 km od Lyonu), Koné (Burkina Faso, przyjezdny, że tak się wyrażę), Umtiti (Kameruńczyk, ale od małego w OL), Bedimo (Kamerun, przyjezdny), Malbranque (Francuz urodzony w Belgii, po międzynarodowych wojażach powrócił po 15 latach do Lyonu, gdzie wchodził do wielkiej piłki), Ferri (wychowanek Lyonu), Gonalons (kapitan, od 10 roku życia w OL), Lacazette (urodzony w Lyonie, jeśli on nie pójdzie gdzieś dużo wyżej, to ja się nie znam na piłce), Mvuemba, Briand (przyjezdni).

Lekko licząc, w wyjściowym składzie było siedmiu piłkarzy ukształtowanych przez OL. I taka ekipa jak równy z równym walczyła na wyjeździe z Juventusem, właściwie już pewnym mistrzem silnej Serie A.

mecz

Nie chce mi się liczyć, ale raczej PSG (z którym zresztą Lyon wygrał za trzy dni w lidze), Chelsea czy Real nie mają tylu wychowanków w składach.

Juve również mogło się podobać, a Andrea Pirlo to prawdziwy mag futbolu. Lewa, prawa noga, przegląd pola, strzały z daleka. Niskie pokłony dla brodatego pomocnika.

Aha, z polskich akcentów: na sektorze gości zawisła flaga ŁKS Łódź. Niestety nie poznaliśmy jej właścicieli…

25 stopni w cieniu
Po meczu trzeba było czymś ukoić skołatane nerwy, ale to zajęło tyle czasu, że wszystkie autobusy i tramwaje do centrum dawno odjechały. Bijemy więc z buta, pociągając spore hausty po drodze. Było ciepło i humory dopisywały. Wreszcie jednak dopadło nas zmęczenie, a nikt nie chciał się zatrzymać, dopiero jakiś miły Albańczyk zamówił taksówkę.

Koło siedziby Belgów byliśmy około 2:30 w nocy. Trochę nie chcieli wierzyć w nasze historie, ale wydali nam nasze fanty. Ciao, ciao. My na dworzec, który otwierali dopiero o godzinie 4.30. Trzęśliśmy się więc trochę przed dworcem, wspominając dawne zasadzki i pułapki. Wreszcie 6:14 do Genui. Piękne, portowe miasto i piękny pomnik Kolumba przed dworcem. Muszę tam kiedyś wrócić.

Z Genui do Pizy, a po drodze zaczęły się pojawiać piękne, toskańskie krajobrazy. Nie jestem specjalistą od calcio, ale Toskania to zdecydowanie najbardziej zadbany region Italii na moje oko. Krzywą wieżę odpuściliśmy, ale przed lotniskiem w Pizie długo wylegiwaliśmy się w pełnym słoneczku. Było jakieś 25 stopni. W cieniu.

Maciej Słomiński