Żegnaj, Franz!

W niedzielę w wieku 76 lat zmarł Franciszek Smuda. Były selekcjoner reprezentacji Polski spoczął na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie.

Był jednym z najbardziej charakterystycznych polskich trenerów. Takim, którego można było kochać lub nienawidzić, ale jednego nie można było Mu odmówić – wielkiej charyzmy i charakteru. Drużyny (przynajmniej te klubowe) prowadzone przez „Franza” miały wpojoną walkę do końca, popartą dobrym przygotowaniem fizycznym.

Smuda wielkim piłkarzem nie był – w ekstraklasie zagrał prawie 40 razy w barwach Stali Mielec i Legii. Występował jako obrońca. Gros czasu spędził w USA i w Niemczech. Trenował kluby niższych lig u naszych zachodnich sąsiadów oraz w Turcji. W październiku 1993 roku ściągnęli Go do Polski działający w mieleckiej Stali menedżer Edward Socha i niemiecki dobrodziej (?!) klubu, Thomas Mertel. Smuda w Mielcu zastał drużynę z dziesięcioma punktami po czternastu meczach. Na koniec sezonu spokojnie utrzymał ją w ekstraklasie. W kolejnym sezonie pracował w Stali do końca kwietnia. Jego dobra, solidna robota nie umknęła włodarzom Widzewa Łódź, któremu marzył się powrót do czasów świetności. Ale wiosną drużyna zaczęła gubić punkty – posadę stracił Władysław Stachurski, meczu z Górnikiem nie wygrał trener tymczasowy, Ryszard Polak. W Łodzi zdecydowali, że pierwszym trenerem zostanie Smuda.

„Dzień dobry, panie Andrzeju” – takie słowa usłyszał od klubowej sprzątaczki w pierwszych dniach pracy w Łodzi. Kobieta, widząc Smudę, pomyślała, że to bramkarz Andrzej Woźniak zgolił wąsy. „Franz” dokończył sezon 1994/95 – Widzew został wicemistrzem Polski.

Ale potem przypilnował, by nikt już Go z „Woźnym” nie pomylił. W kolejnych rozgrywkach zbudował potwora, drużynę, która zdobyła mistrzostwo Polski bez ligowej porażki. O wszystkim decydował mecz z Legią przy Łazienkowskiej, który Widzew wygrał 2:1. Gdy w Mielcu podczas pomeczowej rozmowy z TVP został obrzucony śnieżkami i zwyzywany, rzucił do obrażającego Go kibica: „Ty, maliny byś tu sadził…”. Aluzja była oczywista – gdyby nie „Franz”, Stali w ekstraklasie mogłoby wtedy nie być. Choć to było tylko odroczenie egzekucji, bowiem kilka lat później zasłużony klub niemal zniknął z powierzchni ziemi.

Kilka tygodni po zdobyciu mistrzostwa „Franz” świętował z Widzewem awans do Ligi Mistrzów po dramatycznym meczu z Brøndby IF. Do historii przeszedł komentarz Tomasza Zimocha, ze słynnym „Panie Turek, kończ pan ten mecz”. Widzew Smudy w Lidze Mistrzów wygrał ze Steauą Bukareszt, zremisował z triumfatorem tamtej edycji, Borussią Dortmund. Wiosną po raz drugi z rzędu poprowadził Widzew do mistrzowskiego tytułu, wygrywając po legendarnym meczu z Legią przy Łazienkowskiej 3:2.

Z Widzewa przeszedł do krakowskiej Wisły, z którą wywalczył trzeci i ostatni w karierze tytuł mistrzowski. Potem była nieudana przygoda z Legią, do której ściągnął kilku byłych podopiecznych z Widzewa. W czerwcu 2001 roku wrócił do Krakowa – Jego Wisła stoczyła pamiętny bój w Pucharze UEFA z Interem Mediolan. W marcu 2002 roku został zwolniony, zastąpił Go Henryk Kasperczak.

Smuda przeżywał gorszy okres w karierze. Nie utrzymał ekstraklasy w Widzewie, ledwie ocalił w najwyższej klasie rozgrywkowej Odrę Wodzisław (po barażach z… Widzewem). Do gry wrócił w Zagłębiu Lubin, z którym w 2006 roku wywalczył 3. miejsce w lidze i promocję do Pucharu UEFA. Z miedziowego klubu odszedł budować wielkiego Lecha Poznań, będącego świeżo po fuzji z Amicą Wronki. Dwa lata później z „Kolejorzem” wykonał iście ułańską szarżę przez Puchar UEFA, dając szansę debiutu w europejskich pucharach Robertowi Lewandowskiemu, bijąc w eliminacjach m.in. Grasshopers Zurych i po kolejnym horrorze Austrię Wiedeń. W grupie Lech nie dał się pokonać AS Nancy i Deportivo La Coruña, a dzięki zwycięstwu z Feyenoordem w Rotterdamie zapewnił sobie wiosenny dwumecz z Udinese Calcio (2:2 i 1:2), którego wcale przegrywać nie musiał.

W październiku 2009 roku został selekcjonerem reprezentacji Polski. Można dziś dywagować, dlaczego tak późno. Gdyby objął stery reprezentacji tuż po Widzewie, w okresie największej świetności – może byłoby inaczej. Ale to właśnie „Franz” otrzymał misję przygotowania kadry do Euro 2012. Selekcjonerem był chyba niezłym, bo – tak się wydaje – na turniej powołał kadrę najsilniejszą z możliwych, może z wyjątkiem Artura Boruca, którego wcześniej wyrzucił z drużyny (razem z Michałem Żewłakowem). Ale Polska nie wyszła z grupy, po remisach z Grecją i Rosją oraz po porażce z Czechami. Ta klęska miała twarz Smudy, który podczas turnieju nie był sobą. Sprawiał wrażenie człowieka zagubionego, któremu brakowało pewności siebie, charyzmy, może i trochę wystraszonego oraz przygniecionego ciężarem oczekiwań.

„Przegrałem na Euro tylko jeden mecz, to nie powód by robić ze mnie największego dziada” – przyznał w jednym z wywiadów. Tomasz Łapiński, kapitan prowadzonego przez Smudę Widzewa, stwierdził kiedyś, że największym błędem było oddanie przez „Franza” drużyny trenerowi przygotowania fizycznego. Gdyby Smuda przygotował zespół po swojemu, „na nos”, z grupy by wyszedł…

Po nieudanej przygodzie z kadrą nadal ciągnęło go na ławkę. Sukcesów jednak nie osiągnął – pracował znów w Wiśle, Widzewie, dwukrotnie w Górniku Łęczna, gdzie – jak twierdził – „walczy o spadek”, i ostatnio w Wieczystej Kraków. Zmarł na białaczkę w wieku 76 lat. Spoczął na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Na tym samym cmentarzu pochowani są m.in. Wisława Szymborska, Helena Modrzejewska, Jan Matejko i Jerzy Stuhr.

Franciszek Smuda był postacią niezwykle barwną, budzącą skrajne emocje. Miejsca w historii polskiego futbolu nikt Mu nie odbierze. Wymyślił dla polskiego futbolu Marka Citkę, odzyskał Tomasza Frankowskiego, dał szansę debiutu w ekstraklasie i w europejskich pucharach Robertowi Lewandowskiemu, zbudował podwaliny pod wielką Wisłę Kraków Henryka Kasperczaka. Znany był z wielu kontrowersyjnych i mało fortunnych wypowiedzi, bowiem szeroko rozumiana poprawność polityczna nie była jego mocną stroną. Nie był jednak trenerem bezpłciowym, nijakim i miałkim. Dziś tak charyzmatycznych, nikogo nie udających postaci w futbolu jest już coraz mniej.

Dziękujemy, że Pan był, Trenerze!

Grzegorz Ziarkowski

Foto: archiwum, Martyna Kowalska/www.widzew.com