0:2 ze Słowacją to najniższy wymiar kary

Adam Nawałka też miał dokonać cudu od ręki, ale jak powiedział Terminator w czeskiej (i słowackiej?) wersji: to se ne da…

Nowy selekcjoner, nowe nadzieje, prawda ekranu, prawda czasu, prawda… To trochę jak z PZPN: nie zmieniło się nic (poza uroczystym przeniesieniem szkoły trenerów do Białej Podlaskiej), a wszyscy mówią, że jest super.

I mam już dla odzyskanego PZPN radę – chcecie wygrywać, nie grajcie we Wrocławiu. Na nowym stadionie w stolicy Dolnego Śląska wszystkie mecze w plecy, nawet Tomasz Adamek dostał baty od Kliczków.

Ostatni dobry mecz reprezentacyjny we Wrocławiu to „Breslau Elf” i 8:0 z Danią w 1937 roku.

By posłużyć się cytatem z eksselekcjonera, imć Wojciecha „Baryły” Łazarka, nasi piłkarze zaczęli spotkanie napakowani jak kabanosy, już w 14. sekundzie z dystansu uderzał Jakub Błaszczykowski, nawet spece z „Tygodnika Kibica” nie pamiętają tak szybkiego strzału naszych. Potem było jeszcze parę szans, ale w bramce goście mieli Turbo Kozacika.

Jednak szybciutko para z naszych uszła, nie da się jak wściekłe psy biegać za każdą piłką, nawet gdy nowy trener patrzy. Polska obrona co rusz się gubiła i nie ma co się dziwić, gdyż nigdy chyba (nie mam czasu sprawdzać) nie grało w reprezentacyjnej defensywie trzech właściwie (bo trzy występy Marcina Kamińskiego to jedynie zapis statystyczny, doświadczenie kadrowe „Kamyk” ma żadne, co było widać przy drugim golu dla gości) debiutantów naraz. W dodatku najpewniejszy, wydawało się, z obrońców Artur Jędrzejczyk też gubił się jak dziecko we mgle. A jak wiadomo, budowę drużyny zaczyna się od tyłu.

Poza tym lubiący taktyczne niuanse na pewno zauważyli, że wysokie wyjście na Słowaków okazało się kompletnym niewypałem. To była taka bezmyślna szarża husaria na czołgi.

Jakby tego było mało, polscy piłkarze zapomnieli, że gra się na spalone i Słowacy przy pierwszym golu zagrali z naszymi w ciuciubabkę.

Można by te dobijające fakty mnożyć, ale żeby nie było tak grobowo, przytoczę jedną anegdotę, którą zawsze mam w zanadrzu, gdy widzę Rafała Kosznika.

Otóż trzeba Wam wiedzieć, że Rafał przez lata cieszył swą grą bywalców stadionu przy ul. Traugutta 29 w Gdańsku.

Przy okazji któregoś party z okazji awansu (z trzeciej ligi do drugiej chyba) kolega poprosił „Kosę”, żeby podpisał się na koszulce:

– Napisz coś dla mojej córki.
– A jak ona ma na imię?
– Zuzia.

No to napisał:„DLA ZÓZI”…

Robertowi Lewandowskiemu znów się nie chciało grać za złotówki, u Niemca jakoś szybciej się rusza. A tak serio, „Lewy”, jak za Fornalika, błąkał się gdzieś na środku boiska, a w polu karnym nie było nikogo.

Po pierwszej połowie, gdyby nie Artur Boruc, powinna być czwórka w plecy. Mateusz Borek chyba z osiem razy użył wyrażenia „ojojoj”, a nawet raz „konina”. W drugiej nie było lepiej.

Wiele pracy przed trenerem Nawałką i jego ludźmi, ale gdybyśmy wygrali jakimś cudem, można by napisać to samo. Tylko zastanawiam się, czy sympatyczny szkoleniowiec naprawdę chce podbijać świat piłkarzami z polskiej ligi?

Marián Kelemen mówił przed meczem, że obie drużyny są w przebudowie, ale to chyba kurtuazja.

Wybieram się tam na narty, mam nadzieję, że Słowacy będą tak gościnni, jak nasi piłkarze w piątkowy wieczór. To znaczy ta Słowacja jeszcze nie jest na stówę, jak macie jakieś sprawdzone, zimowe miejscówki, to piszcie w komentarzach.

Aha, i jeszcze brawo dla polskich kibiców-Januszy, za gwizdy w pierwszej połowie i „co wy robicie” w drugiej. Kibicem się jest, a nie bywa.

Maciej Słomiński