Alfabet Futbolowego Globtrotera. Y jak You Will Never Walk Alone

Liverpoolowi dobrze ostatnio idzie, czas więc przypomnieć odwiedziny w mekce futbolu.

W szczytowej fazie konfliktu PZPN z kibicami prezes Grzegorz Lato sugerował, że polscy fani powinni się jeszcze wiele nauczyć. Sam słuchałem radia, kiedy mówił, że powinniśmy jak najszybciej polecieć i zobaczyć, jak się kibicuje „w Liwerpurze”. Gdy jesienią roku 2009 okazało się, że nasi znajomi z Olympique’u Lyon wylosowali Liverpool w grupie Ligi Mistrzów, nie było się nad czym zastanawiać.

Słowa prezesa – rzecz święta, poza tym życie jest za krótkie, aby odmawiać sobie tego typu przyjemności. Jak mówi stereotyp: Anfield to dla fana piłki nożnej tyle, co La Scala dla wielbicieli opery, Watykan dla katolików, a fińskie Turku dla miłośników Muminków.

Zawsze myślałem, że Robin Hood urzędował w lesie Sherwood w pobliżu Nottingham, ale w Anglii wiele rzeczy może zadziwić bardziej niż lotnisko sympatycznego leśnego gościa w okolicach Sheffield. Tak jak wychodząca z samolotu pani, której gdzieś w tłumie uciekł nieposłuszny synek. Krzyczy za nim: „Kubuś, gdzie jesteś?”. Na co zza rogu wyszedł paroletni Murzynek, pyskując coś po polsku. Efekt globalnego ocieplenia czy globalizacji?

Mniejsza o to. Jeśli chodzi o porannych patronów lotnisk, to poruszamy się w kręgu tych, którzy zabrali bogatym, żeby dać biednym. Rzecz niespotykana: patronat nad lotniskiem objęła osobą żyjąca. Lech Wałęsa, zamiast pomnika, mógłby mieć na lotnisku na gdańskim Rębiechowie swoje biura.

W świetle porannych wydarzeń trzeba by się zastanowić nad zmianą patrona lotniska. Moi dwaj koledzy koniecznie chcieli zapalić na jego płycie przed wejściem do samolotu. Nie wiem, co oni tam palili, ale w każdym razie zostali przyłapani przez jednego służbistę z ochrony obiektu, który zagroził wezwaniem straży granicznej, wystawieniem europejskiego listu gończego, objęciem programem świadków koronnych itd. Brawo dla tego pana za czujność. Może zmienić nazwę lotniska na im. Sherlocka Holmesa?

Za to lotnisko im. Robina przywitało nas transparentem „Enjoy the difference”, czyli „ciesz się różnicą”.

Wolne żarty. Nawet nie to, że Vauxhall zamiast Forda. Naprawdę niebezpiecznie zaczęło się robić, gdy nasz kierowca z zakrętu zjechał na prawą stronę jezdni. Dobrze, że skręt kierownicy w prawo powoduje skręt w prawo, a nie jak w sztaplarce.

Mimo doniesień o zmniejszającej się liczbie rodaków w Wielkiej Brytanii, cały czas siedzi tam sporo narodu.
Dialog podsłuchany po wyjściu z samolotu:

– Nie cierpię Anglii!
– Czemu?
– Zobaczysz!

Rzeczywiście, krajobrazy industrialne jak w Czarnobylu.

Potem poszło jak z płatka. Na autostradzie mijaliśmy kolejne nazwy miast znanych z tabel lig angielskich: Leeds, Bradford, Halifax, Huddersfield, Rochdale, Oldham, Manchester…

W międzyczasie, na stacji benzynowej, obowiązkowy punkt programu w Anglii, czyli english breakfast. Zestaw zabójczy dla bardziej wrażliwych żołądków: sadzone jajko, tosty, pomidory, bekon, grzyby i trzy kiełbaski o smaku, który wzbudził kontrowersje. Plus jest taki, że po czymś takim człowiek jest najedzony na cały dzień. A minusy? Wystarczy się rozejrzeć dookoła. Nie jest chyba winą wyspiarskiego powietrza, że coraz więcej osób upodabnia się do hipopotamów.

1

W centrum, w jednym z pubów, odbieramy bilety od chłopaków z Lyonu i dalej każdy przygotowuje się do meczu najlepiej jak umie. Jedni odwiedzają muzeum Beatlesów, my postanawiamy zapoznać wesołe towarzystwo z zaletami wódki „Żołądkowej Gorzkiej”. Czas mija szybko, jeszcze parę pubów, w których spotykamy znajomych ze szkockiego Hearts, aż wreszcie zbiórka generalna w barze koło Stanley Park.

Skąd nazwa tego parku, pytam szczerze. Kibice Evertonu, których też nie mogło zabraknąć, tłumaczą (do końca nie wiem czy serio), że nazwa parku pochodzi od tzw. noża Stanley, z którym miejscowi kibice zwykli zapoznawać przyjezdnych w parku. 

To chyba przeszłość, bo na mieście jest bardzo spokojnie i obowiązuje hasło „You’ll never walk alone”, czyli „Nigdy nie będziesz szedł sam”, a nie „You’ll never walk again” czyli „Nigdy więcej nie będziesz chodził”.

Zgodnie z wyspiarskim zwyczajem w stronę Anfield ruszamy na ostatnią chwilę, tak późno, że nie usłyszałem hymnu Nie, nie Ligi Mistrzów, a Liverpoolu, czyli tytułowego „You will never walk alone”.

Stadion wyłania się zupełnie niespodziewanie na końcu kolejnego rzędu identycznych domów z cegły. Mecz od początku jest zacięty, a stadion robi świetne wrażenie. Skończyło się 2:1 dla gości z Lyonu.

W nawiązaniu do wcześniejszych nieco wydarzeń i gola Darrena Benta, strzelonego Liverpoolowi przy współudziale piłki plażowej, przeszło mi przez myśl, by wrzucić na murawę plażową piłkę z Bartem Simpsonem, pożyczoną od mojego syna. Dziś, jak o tym myślę, musiałem być dobrze zadżumiony. Na szczęście w dolnych rzędach było tyle policji i stewardów, że wolałem nie ryzykować.

Po meczu nie udało się wejść na konferencję prasową mimo zapewnień, że trzymałem do chrztu legendarnego bramkarza LFC, a obecnie jeszcze bardziej legendarnego komentatora, Jerzego Dudka. Nawet zdjęcia z tej uroczystości nie pomogły.

Maciej Słomiński