Andaluzja, moi druzja, to nie Gruzja!

Okrągłe urodziny spędziłem z kim chciałem, tam gdzie chciałem…

Dlaczego akurat teraz? Od lat w ferie, jeśli jest za co, jeździmy z dziećmi na narty, ale wszędzie dobrze, gdzie nas nie ma, dlatego postanowiliśmy spróbować czegoś cieplejszego. Czemu tam? Gdzieżby indziej, skoro jest się dumnym posiadaczem Seata Alhambry? A tak bardziej serio: wierni czytelnicy mej „twórczości” zapewne pamiętają opus magnum w ramach Alfabetu Futbolowego Globtrotera, które odbywało się właśnie na pograniczu afrykańsko-europejskim (KLIK), gdy padła przełomowa w mym żywocie maksyma: YOU SMOKE, YOU PAY, NO BAMBINOS. Na okrągłe, 40-ste urodziny wypadało sprawdzić, czy ta złota zasada bilansowa wciąż obowiązuje i czy Tarifa, w której spędziłem wakacje życia wciąż stoi.

Podróż zaczęła się na lotnisku Berlin-Schönefeld. Jako że flughafen jest na terenach byłego DDR, nie dziwił widok wielu czerwonych szalików. Nie byli to jednak pionierzy z FDJ (Freie Deutsche Jugend), a kibice posiadającego wschodni rodowód Unionu, który dzień wcześniej poległ w meczu 2. Bundesligi z Norymbergą. Stadion był prawie pełny (21 734 na ogólną pojemność 22 012), dodatkowo na mieście widziałem tankstele w barwach rot und weiß (choć koleżanka, która mieszka w Berlinie, twierdzi, że scharfes S jest w mocnym odwrocie), co mogłoby świadczyć o przewadze nad Herthą (na której ostatnim meczu było 32 598 osób, ale na stadionie mieszczącym 74 475 głów). Jednak czy to ważne, gdy oba kluby w tej chyba najuboższej w tytuły futbolowe europejskiej stolicy nie tylko nie rywalizują, a wręcz się wspierają. Dość rzec, że w najlepszym na europejskiej scenie sezonie dla Herthy (półfinał Pucharu UEFA 1978/79) w meczu wyjazdowym w Pradze z Duklą, zachodnich berlińczyków wspierała delegacja (tak się teraz mówi w Canal+) 300 kibiców Unionu, a pewien barman ze wschodu w latach 80. XX stulecia przesiedział dwa lata w puszce za organizację wspólnego dla obu grup fanów spotkania opłatkowego.

Jeszcze tylko obowiązkowe kupno super miesięcznika 11 Freunde i dość tych teutońskich smutków, pora na ¡Andaluzję!   

Lot do Sewilli przebiegł znośnie, tak samo jak wypożyczenie automobilu, choć pani z obsługi straszyła, że jak nie kupię ubezpieczenia, to mnie obetrą na parkingu i będzie źle. Nie ze mną te numery Ernście Kaltenbrunner, chociaż faktycznie by zaparkować w hiszpańskich miastach, trzeba być Niki Laudą przed wypadkiem. W Kadyksie (najstarsze pono miasto w Europie, tysiąc lat p.n.e. Fenicjanie odważyli się przepłynąć Cieśninę Gibraltarską, uznawaną wtedy za koniec świata i założyli port właśnie tu). Udało się na takim farcie, że z radości nie przemieszczałem auta przez najbliższe trzy dni. Dojechaliśmy późnym popołudniem, rozpakować ekwipunek (tzn. ja natenczas parkowałem auto, co istotne w dalszej części) i na spacer zapoznawczy. Idziemy, a tu nagle w barze patrzę i oczom nie wierzę: koledzy z Molenbeek przyjechali na coroczne ładowanie akumulatorów. Okej, ładowali może i co innego oraz wiedziałem, że tam będą, jednak tak po prostu na ulicy się spotkać, jak przechodzili z tragarzami? Już siadałem z żoną na tapas, gdy nagle wiadomość od Belgów: ruszamy na mecz. Żona nie była szczęśliwa, pożegnała mnie oschle, jednak reguły są nieubłagane: gdy jest mecz, wszystko idzie precz. Drugi w tabeli Liga Adelante (drugi poziom rozgrywek) Cadiz CF podejmował szóste, galicyjskie Lugo.

Na pierwszy rzut oka, wodą otacząjącą miasto i prostopadłym układem ulic Kadyks przypomina Gdynię. Różnica jest taka, że w andaluzyjskim mieście jest urokliwe stare miasto, w polskim nie ma w ogóle. Chociaż barwy klubów się zgadzają, tak jak Arka, Cadiz gra w żółto-niebieskich. Korzystając z okazji kupiłem szalik wydany z okazji niedawnego meczu pucharowego, w którym drużyna niżej notowana okazała się lepsza, to dobry prognostyk na najbliższe derby Trójmiasta.

Z Lugo przybyło czterech fanów, pewnie ze względu na odległość bliską 1000 kilometrów (sugerowana droga prowadzi przez Portugalię). To znaczy dwóch widziałem na stadionie i dwóch w barze. Trzeba przyznać, że koszulki zdecydowanie na plus, choć akurat ci z baru mieli inne, z ośmiornicą…

Pierwszy raz w życiu usłyszałem o Lugo (kiedyś po awarii w Czarnobylu  w szkole dawali nam lugolę), w każdym razie stadion w Kadyksie to dla tego klubu historyczne miejsce – w 2012 roku to tu po serii rzutów karnych uzyskali tam awans na drugi poziom rozgrywek. Z kolei Cadiz nigdy jakąś potęgą nie był, balansował między dywizjami. O pochodzącym z Salwadoru Mágico Gonzálezie, który lubił bawić się do późna i na cześć którego peany głosił sam Diego Maradona, był kiedyś świetny kawałek w śp. „Magazynie Boisko”. O Mágico (w ojczyźnie nazywali go Mago) w Kadyksie pamięć wciąż jest żywa, gdy kończył karierę w Andaluzji zaczynał Kiko Narvaez, którego mini-figurka stała kiedyś u mnie na telewizorze (kupiłem ją oczywiście podczas wakacji życia w 1997 roku) i który nas pokarał w 90 minucie finału Igrzysk Olimpijskich w Barcelonie w 1992 roku.

Co mnie zaskoczyło w Kadyksie to marny poziom meczu. Zero tiki-taki tylko raczej laga-laga. Bo to, że koło 21 robi się niebezpiecznie blisko zera stopni, dziwne nie było. Z zimna miejscowa ludność, szczególnie bliżej korony stadionu, skubała słonecznik niczym w Chorzowie (ale raczej mało jadalny). Sytuację ratowały kanapki z chorizo po jednego euracza – wziąłem z pięć od razu tak mnie przyparło. Miejscowi na początku objęli prowadzenie, by pod koniec je stracić, gdy jakiś przyjezdny z bliska pokonał Alberto Cifuentesa, znanego z występów w Piaście Gliwice. Z daleka go nie poznałem, ale wiem z drugiej ręki jak z lekceważeniem wypowiadał się o jego umiejętnościach Piotr Brożek w rozmowie z legendarnym Piotrem Wiśniewskim (piłkarzem, nie dziennikarzem „PS”).

Doping był, ale raczej średni. Tu i ówdzie na mieście widziałem wlepki miejscowej antify, widocznej również na trybunach – wszystkie na wysokości bioder, widocznie naklejał je jakiś postępowy karzeł. 

Po meczu z powrotem do baru, po paru cervezach język się człowiekowi rozwiązał i całkiem swobodnie można było pogadać z Hiszpanami, chociaż znam trzy słowa na krzyż. Wpadłem na to, że moją wiecznie niedomykającą się gębę i wystający do brody język można z wady obrócić w atut. Nauczyć się español w try miga i na starość wyjechać do Argentyny. Czemu nie?

Wreszcie, koło pierwszej w nocy zatęskniłem za domem. ¿No tak, ale gdzie ja właściwie mieszkam? Bagaży nie wnosiłem, w tym czasie parkowałem. Coś mi majaczył adres rezerwacji z maila. Wchodzę na chybił trafił na klatkę schodową, walę w drzwi, a tu jakiś Hiszpan nerwowo krzyczy coś w piżamie. Dobrze, że nie byliśmy w Montanie i nie miał strzelby. Gdzie indziej pukam – szczeka pies, psa chyba nie braliśmy? Wszedłem na strych, już układam się do spania, piękny urlop – myślę sobie. Wreszcie chwila natchnienia, dzwonię do chłopaków z Belgii, oni pewnie jeszcze piją, położę się u nich, trudno. I już ruszyłem w ich stronę, gdy ostatkiem sił przypomniałem sobie dokładny adres. Idę, pukam, walę, dzwonię, szykuję się na najgorsze, a tu żona, która zapomniała telefonu z Berlina (dzieciom się oczywiście rozładowały) otwiera zaspana, niezbyt szczęśliwa, za to ja jak stęskniony owczarek trzymany w parkingu koło marketu, bo już się pogodziłem ze spaniem z dala od szosy. 

Kolejny dzień minął na spokojnie, wyszło słońce i można było na krótkim rękawie delektować się owocami morza. Za to koledzy z Belgii nie spoczęli na laurach i wybrali się na mecz III ligi, paręnaście kilometrów dalej do San Fernando, gdzie powitała ich poniższa flaga. Łapy im się trzęsły, wytrzymali ledwie kwadrans kopaniny.

Graniczna data 1 lutego zbliżała się nieubłaganie, dlatego trzeba było ruszyć dalej, na południe do Tarify. Po drodze krótki przystanek w górskim, urokliwym miasteczku Vejer de la Frontera. Dlaczego tam? Nazwa przypomina nasze swojskie Wejherowo, którego mieszkańcy z rejestracjami GWE sieją postrach na pomorskich drogach, a jeden nawet wjechał na sopocki Monciak (czy jak napisał jeden warszawista „Mąciak”). Poza tym w barze dowiedziałem się od miejscowych, że poniższy kwiat nazywają „języki teściowej”. Jaka matka, taka córka.

Jeśli Kadyks przypominał Gdynię, uśpiona o tej porze roku Tarifa raczej farerskie Torshavn czy miasteczko z serialu „Fargo”, tyle że bez śniegu. Za to z dużą ilością wiatru. Dupę Andaluzja też urywa, ale łeb jeszcze bardziej. Na przełomie stycznia i lutego jest w miarę ciepło, 15-20 stopni, ale odczuwa się mniej, gdy oceaniczny wiatr urywa szyję wraz z zakończeniem. Ale Hiszpanie w kurtkach zimowych, szalikach oraz czapkach i tak do późna siedzą na ulicy, pijąc wino. Da się żyć, zwłaszcza ujmuje bezpretensjonalna i luzacka atmosfera, z lubością wchodziłem do każdego sklepu mówiąc głośno „hola”, każdy z uśmiechem odpowiadał, jednak nikt się nie narzucał i nie wciskał rękodzieła, ani innego badziewia, mimo że Arabowo jest tuż obok.      

Taka też była w pierwszym lepszym barze tapas (dopiero teraz skumałem, że chodzi o przekąski), w której z miejsca zyskaliśmy sympatię obsługi i gości, gdy najmłodszy uczestnik wycieczki niechcący (?) wylał na matkę wino, które zamówiła na skołatane nerwy.

Sentymentalny pobyt przebiegał w innym stylu niż w 1997 roku, ale inaczej być nie mogło, gdy zamiast piątki studentów, wybrało się dwoje 40-latków, dwoje nastolatków, jeden drugoklasista i jeden starszak z przedszkola. Tarifa niczym nie zdziwiła, bo nie o to chodziło, a o to, by w urodziny przejść się plażą jak 21 lat temu, trochę hoteli wyrosło, a nawet prowizoryczny stadion piłkarski. Stąd płyną statki na czarny ląd. Jak dwie dekady temu odchodzą też wciąż z nieco ponurego portu w Algeciras, przez które przejechaliśmy w drodze do brytyjskiego wciąż Gibraltaru, który jest dziwem nad dziwy!

Kolejka aut do przejścia granicznego jest zawinięta bardziej niż Brexit (przeciw któremu głosowało 96% mieszkańców „Skały”), dlatego zostawiamy koniecznie samochód po hiszpańskiej stronie w dość obskurnym miasteczku La Linea de la Concepción. Wielka Brytania jest poza Schengen dlatego obowiązuje dość mocna kontrola graniczna, gdy ją pokonamy trzeba uważać, bo tuż po przejściu na brytyjską stronę jest pas startowy (wchodzący w morze, częściowo usypany z kamieni z górującej nad miastem skały) i można oberwać w głowę! Trochę przesadzam, ale absurdalnie wygląda zatrzymanie ruchu pieszego i kołowego, gdy zamiast pociągu trzeba uważać na samolot! Sytuację komplikuje fakt, iż Hiszpania nie uznaje, że ten przesmyk stanowiący pas startowy jest częścią Gibraltaru. Po głosowaniu w sprawie Brexitu spór terytorialny przybrał na sile, jednak to i tak nic w porównaniu z czasami Generała Franco, który w 1969 roku całkowicie zamknął granicę i odciął linie telefoniczne. Ruch graniczny przywrócono dopiero w 1985 roku, czyli 10 lat po jego śmierci. A propos generałów jest jeszcze polski akcent. Z tego skrawka ziemi wzniósł się samolotem w 1943 roku Generał Władysław Sikorski, by za 16 sekund opaść do morza, na którym dryfował przez kilka minut, by wreszcie utonąć. Sam wypadek był co najmniej dziwny i powstało wiele teorii spiskowych na jego temat. Nie jestem Bogusławem Wołoszańskim by o nich tu pisać. Pewne jest, że śmierć generała osłabiła negocjacyjną pozycję Polski w przeddzień konferencji w Teheranie.   

Jak już unikniemy trafienia samolotem w cedynię, dalej jest jeszcze dziwniej. Zaraz za pasem startowym wita nas…Victoria Stadium. Tu oczywiście nie gra reprezentacja, która kopie w portugalskim Faro, ale liga już tak, dzięki temu można w ciągu godziny zaliczyć mecze w różnych krajach. Kilka kroków dalej i znajdujemy się w środku Londynu czy innego Manchesteru, jeżdżą czerwone autobusy (co prawda po prawej stronie, tak jak auta z blachami GBZ), stoją czerwone budki telefoniczne, można zjeść fish and chips. Czas wreszcie na główną atrakcję Gibraltaru czyli wspinaczkę na skałę i ujrzenie magotów, małp których pobyt tu zgodnie z legendą zapewnia brytyjskie panowanie. Wspinaczka wiele kosztuje pod względem fizycznym i finansowym. Gdy kupujemy bilety, pan z okienka robi wielkie oczy gdy mówię mu, że chcemy zobaczyć „maggots”. Po angielsku te małpy to „macaques” („makaki”), a „maggots” to „robale”. No cóż, nikt nie jest idealny.

Łazimy po skale, nogi bolą, żona nieco zawiedziona mówi: fajnie, ale jednak po 10 euro za łeb i nawet nie zobaczyliśmy mał… Nie kończy, gdy obskakują nas będące tu na wolności magoty. Włażą turystom na głowy i robią różne brzydkie rzeczy. Zasłaniamy dzieciom oczy, ale na próżno. Ulica już je nauczyła co i jak. Czyż nie są słodkie te małpy?

Opuszczamy The Rock około 17:00, a razem z nami, jak się ocenia, około 10 tysięcy hiszpańskich pracowników. Tuż za przejściem granicznym wita nas pomnik hiszpańskiego robotnika na rowerze, co oddaje dość dobrze układ sił w regionie, kto pracuje, kto dyryguje. Pomimo mieszanych recenzji moim zdaniem warto Gibraltar odwiedzić, dla osób interesujących się historią to fascynujące miejsce. Mimo całej sympatii dla ojczyzny futbolu, postawa Brytyjczyków nieco kojarzy się z Rosją, która też nie da gdzieś komuś kawałka ziemi, bo tak jej się podoba. Wyniki referendów też są zgoła moskalskie. Za pozostaniem pod panowaniem Elżbiety II głosowało ostatnio 99% mieszkańców. Tyle że tu, w najgęściej zaludnionym skrawku Europy (prawie 5 tysięcy osób na kilometr kwadratowy), nikt wyników nie fałszuje. Chyba.

Wreszcie na adios Andaluzji, Sewilla. Piękna, majestatyczna i z przepychem, ale z akumulatorem wiadomo gdzie, wskazałbym chyba na Kadyks – mocniej wieje, ale przytulniej. Może wolę mniejsze miasta? 

Przy wjeździe szybka fota stadionu Betisu, Benito Villamarin, dość brutalna architektura. Na stadion Sewilli nie zachodziłem – brzydsze barwy, lewicowe skrzywienie i kiedyś pobili naszych przyjaciół ze Śląska.

W ogóle odkryłem, że podczas hiszpańskiego mundialu w 1982 roku, 24 drużyny grały aż na 17 obiektach (2 x Barcelona, 2 x Madryt, 2 x Sewilla, Elche, Murcia, Walencja, La Corunia, Vigo, Bilbao, Alicante, Gijon, Malaga, Oviedo, Saragossa). Sporo wobec 12, na których odbędzie się czempionat w znacznie większej Rosji, przy większej liczbie uczestników. No ale Hiszpania jest państwem federacyjnym i trzeba się mocno napocić by wszystkim dogodzić.

W Sewilli obowiązkowo Giralda, którą setki lat temu po odzyskaniu z rąk Maurów przebudowano, zmieniając minaret na kościół. Słusznie, bo jak napisano w mądrym przewodniku, muzułmanie świadomie budowali z gliny i innych marnych materiałów, tak by Najwyższy nie pomyślał, że dążą do perfekcji, która jest Jego domeną. Teraz przynajmniej wiadomo, czemu ludy arabskie charakteryzują się niechlujstwem i bałaganem – nie z własnej woli, po prostu nie chcą by się Allach gniewał, że chcą mu dorównać.  W punktach turystycznych więcej barw Betisu, ale miejsce na szalik łączony też się znalazło. 

1 lutego (czyli dzień zmiany mojego kodu) obiecaliśmy sobie z żoną, że będziemy w domu praktykować picie wina z regionu Rioja, dlatego tu stawiam kropkę i wracam do spraw ważniejszych, wybaczcie.

Maciej Słomiński