Filozofia klepania

Gdy patrzyłem na końcówkę meczu Liverpool – Manchester City (3:0), przypomniało mi się inne spotkanie: Bayern Monachium – Real Madryt. Kwiecień 2014, 0:4.

Co łączy obie piłkarskie uczty? Josep Guardiola. Dziś prowadzi drużynę z Manchesteru, wtedy zarządzał ekipą z Monachium. Co jeszcze? Absurdalna chwilami postawa obu jego ekip.

Gdy jakakolwiek drużyna przegrywa 0:3 czy 0:4 w pierwszym spotkaniu, stara się atakować z całych sił, bowiem – nie jest to zbyt odkrywcze – gol na 1:3 lub 1:4, nie mówiąc o drugim – na 2:3 lub 2:4, może mieć wielkie znaczenie w kontekście rewanżu. A gdy jest to już rewanż i mamy pozamiatane, to też chyba lepiej nieco wynik przypudrować. I dla siebie, i dla kibiców.

Gdy patrzyłem, jak w końcówce meczu na Anfield fantastyczni przecież piłkarze przyszłego mistrza Anglii klepią piłkę, jakby strzały na bramkę były karane, a wyrabianie 100-procentowej normy posiadania futbolówki nagradzane, przypomniało mi się wspomniane na wstępie spotkanie na Allianz Arena. Tam monachijczycy, miast przypudrować 0:4, również wymieniali taką liczbę podań, jakby grali w dziadka. Pamiętam jak dziś Toniego Kroosa, który będąc bodaj na dwudziestym metrze, oddał piłkę koledze stojącemu za nim. Niemiecki pomocnik, który trafił do Realu Madryt, jest dziś (i był za kadencji Carlo Ancelottiego) bardziej konkretny pod bramką rywala. Dlaczego tak się dzieje?

Ważnym, jeżeli nie najważniejszym elementem filozofii piłkarskiej Guardioli jest posiadanie piłki. Zapewne ideałem byłoby 100 procent, no ale tego spełnić się nie da. Przynajmniej do momentu, gdy przepisy gry w piłkę nożną nakazują każdą z połów rozpoczynać innej drużynie. Zawsze tego ułamku procenta zabraknie, by ekipa Pepa osiągnęła ideał.

Zostawiając na boku ironię – zdziwiła mnie końcówka meczu z Liverpoolem. Przecież Manchester City potrafi w kilka sekund przenieść się na pole karne rywala, ma do tego odpowiednich ludzi – by wymienić tylko Davida Silvę czy Kevina De Bruyne. Ktoś powie, że przecież Liverpool grał na tyle dobrze, że i to nie wystarczy. Ja mam jednak wrażenie, że City padło ofiarą własnego trenera, który znów postanowił filozofować zamiast grać. Raheem Sterling na ławce, Aymeric Laporte na lewej obronie… Wiem, że jestem zwykłym kibicem w kapciach i moja opinia nic nie znaczy, ale nie zmienia to faktu, że czasem mam wrażenie, że ci wszyscy wielcy trenerzy w imię nie wiadomo czego osłabiają prowadzone przez siebie drużyny, byleby tylko coś (często nie wiadomo co) udowodnić.

Po odejściu z Barcelony Guardiola nie zdołał wygrać Ligi Mistrzów z Bayernem Monachium. Boleśnie sprowadziły go na ziemię Real Madryt i Barcelona (w tym przypadku można szukać usprawiedliwienia w kontuzjach kilku zawodników mistrza Niemiec). Jako menedżer Manchester City rok temu w trudny do wytłumaczenia sposób nie dał rady Monaco. Jego szczęście, że The Reds to drużyna, która może i zachwycić, i w kwadrans stracić trzy gole, więc nikt rozsądny nie powie, że liverpoolczycy mają awans w kieszeni.

Mijają lata, a ten wybitny przecież trener zdaje się wciąż być niewolnikiem własnego myślenia o futbolu, choć to, co pokazuje Manchester City w Premier League, mogło świadczyć o tym, że jest inaczej, że trener złośliwie obdarowany przez Zlatana Ibrahimovicia ksywą „Filozof” się zmienił. Mieć w kwietniu 16 punktów przewagi nad wiceliderem, grając często futbol niemal zapierający dech w piersiach – i klepiąc, i zabijając kontrami – to nie lada wyczyn.

Jutro Guardiola zmierzy się ze swoim być może największym przeciwnikiem (i być może największym przeciwieństwem, jeżeli chodzi o wielkich trenerów) – José Mourinho. Ciekawe, czy Portugalczyk także okaże się niewolnikiem swej własnej – jakże odmiennej – filozofii, czy może postanowi skopiować myśl trenerską Jürgena Kloppa. Stawiam na pierwszą możliwość.

Marcin Wandzel