Gra w kapsle

Bywa, że pamięć robi wycieczki w przeszłość, którą się niejako karmi – tak funkcjonujemy, na zasadzie pamięci.

Całkiem niedawno, siedząc w otoczeniu przyjemnej zieleni, otworzyłem napój. Nie będę dokładnie podawał nazwy, nie chcąc robić reklamy. Płyn był w szklanej, okrągłej butelce. Żeby go otworzyć, należało podważyć kapsel. Miałem go po chwili w ręku, przyglądając się mu od zewnętrznej strony. Przedstawiał odpowiedni dla producenta polakierowany malunek. Od tego wyszedł pomysł przypomnienia o zabawie z dzieciństwa.

Dzisiaj są one bezużyteczne i w najlepszym przypadku, tym kulturalnym, lądują w koszu na śmieci. Kiedyś służyły do wymyślania zabaw lub gier. Dawniejsza kreatywność, to było to, można by powiedzieć…

Grało się najczęściej na podwórku. Niektórzy rysowali kamieniem lub kredą trasy kolarskie na asfalcie, bo na przykład woleli się ścigać i stawiali na ten właśnie sport.

Były też pojedyncze kapsle, do których wycinało się flagi krajów z atlasu geograficznego albo się je po prostu rysowało. Aby ładniej wyglądały, połyskiwały, świeciły się, owijało się je uprzednio kawałkiem celofanu, bardzo często odzyskiwanego z licznych imienin czy urodzin, gdzie pojawiał się w parze z kwiatami. Następnie szukało się chętnego, a z tym raczej nie było problemu, i zabawa do kilku zbić gotowa.

Piłka nożna to jednak oczko w głowie, wracajmy więc do niej. Boisko można było wyznaczyć momentalnie. Żeby za to wygodniej nosić swoją drużynę, było to w końcu kilkanaście kapsli, nierzadko wrzucało się niby piłkarzy np. do siatki po włoszczyźnie, byle nie miała większych oczek od przedmiotu tego tekstu…

Pomysłowo tworzyło się bramkarzy. Jako że prawie zawsze wyróżniają się wzrostem, formowani byli raczej z wysokich nakrętek po większych napojach. Pozostali gracze byli za to dość jednorodni.

Za bramki robiły prostokątne konstrukcje z klocków, jeśli były na stanie. Jak nie, to i tak można było sobie poradzić.

W końcu przejdziemy do umownej futbolówki. U nas była to ołowiana kulka z łożyska.

Cała reszta była zwyczajną umownością. Kapsle były niejednokrotnie wykrzywione bądź niechcący spłaszczone, jeśli ktoś rowerem sobie najechał. Pamiętam mundial we Włoszech i kolegę, który na tą okoliczność posiadał reprezentację Irlandii, która debiutowała na mistrzostwach świata z 1990 roku: z Patem Bonnerem w bramce, Stevem Stauntonem w obronie i Tonym Cascarino w ataku. Ale to była paka – w „realu” odpadła dopiero w ćwierćfinale, po minimalnej porażce 0:1 z gospodarzami turnieju.

Dwa lata później, w 1992, człowiek z kolei żył mistrzostwami Europy w Szwecji. I z euforią reagował na kolejne znakomite występy reprezentacji Danii, która dostała się na EURO szczęśliwie – kuchennymi drzwiami. Wówczas może i grało się jeszcze w kapsle-piłkarzyki, ale jednak bardziej zajmujące było nie tak wymyślone boisko z miniaturowymi bramkami, lecz z kamieniami oznaczającymi bramki (mogły to być równie dobrze osiedlowe ławki) i samo żywe kopanie byle jakiej piłki.

Wspomnienie o, wydawałoby się, prostej grze, która umilała dziecięcy czy też młodzieżowy czas wakacyjny, pragnę zadedykować tym wszystkim, którzy tamten okres pamiętają.

Paweł Król