Liga Mistrzów po polsku (6)

Trzy mecze – sześć punktów; taki był bilans warszawskiej Legii na półmetku zmagań w fazie grupowej Champions League w sezonie 1995/96. Druga runda oznaczała dla zespołu Pawła Janasa test z dojrzałości. Pierwszy sprawdzian nastąpił w… Święto Zmarłych na Ewood Park w Blackburn.

Na Wyspy nie dotarł główny dobrodziej stołecznego klubu Janusz Romanowski, choć miał zarezerwowane bilety na mecz. Właściciel Pol-Kaufringu nie latał razem z drużyną wojskowym jakiem, lecz samolotami rejsowymi. Tym razem Romanowski z niewiadomych przyczyn na mecz nie doleciał. Mówiło się o tym, że im bliżej rozstania biznesmena z warszawskim klubem, tym większe rozdźwięki między nim, a wojskowymi działaczami. Dochodziło nawet do tego, że główny dobroczyńca stołecznego klubu miał kłopoty, by dostać się na mecze ligowe rozgrywane przy Łazienkowskiej. Zakulisowe gierki zostawmy jednak z boku, przejdźmy do meczu.

Łatanie dziur
W życiu każdego mężczyzny nadchodzi taki moment, że zaczyna siwieć. Jeżeli trener Janas wyraźniej dostrzegł jakieś srebrne włosy na swojej kruczoczarnej fryzurze, to zapewne przed rewanżem z mistrzami Anglii. „Janosik” pojechał do Anglii po to, by bronić remisu. Już dwa tygodnie wcześniej wiedział, że na Ewood Park z powodu nadmiaru żółtych kartek nie wystąpi Jacek Zieliński. Kontuzję leczył silny jak tur Krzysztof Ratajczyk. Wobec tych kłopotów Janas zdecydował, że obok filarów obrony: Macieja Szczęsnego i Marka Jóźwiaka zagrają Zbigniew Mandziejewicz jako stoper oraz Radosław Michalski jako… lewy obrońca. W starciu z Rovers szczególnie podobał się ten drugi. Nie dość, że nie przegrywał pojedynków biegowych z Wyspiarzami, to jeszcze zrobił użytek ze swojego wzrostu, jak równy z równym walcząc w powietrzu z graczami Blackburn.

Po pierwszych trzech spotkaniach fazy grupowej podopieczni Raya Harforda nie mieli na koncie ani jednego punktu! Mecz z Legią był dla Anglików nie tylko potyczką o być albo nie być w dalszej fazie Champions League, ale i o zachowanie twarzy. Kibice i media z pewnością nie wybaczyliby Alanowi Shearerowi i spółce kolejnej porażki. Król strzelców Premier League z poprzedniego sezonu w ówczesnej edycji Ligi Mistrzów jeszcze nie trafił do siatki. Było niemal pewne, że będzie chciał się przełamać właśnie w meczu z Legią.

shearer460

Nadzieja w bramkarzu
Sęk w tym, że Shearer miał naprzeciw siebie znakomicie dysponowanego Szczęsnego. To właśnie w nim legioniści pokładali największe nadzieje na wywiezienie z Wysp upragnionego punktu. Wychowanek Gwardii Warszawa momentami dwoił się i troił w bramce. W pierwszej części meczu znakomicie obronił uderzenie Colina Hendry’ego z sześciu metrów, a po uderzeniu najlepszego napastnika mistrzów Anglii sprzyjało mu szczęście, bowiem piłka o pół metra minęła słupek strzeżonej przez niego bramki. W takiej samej odległości nad bramką główkował niezmordowany stoper Hendry, z którym w polu karnym niezbyt dobrze radził sobie Mandziejewicz.

Podczas pierwszych 45 minut klarownych okazji było tyle, co kot napłakał. Jednak warszawianie przeprowadzili akcję, po której ręce same składały się do oklasków. Niewidoczny w tym meczu filigranowy Pisz, uruchomił na lewej stronie Jacka Bednarza, który dośrodkował w pole karne do Tomasza Wieszczyckiego. Popularny „Wieszczu” odegrał piłkę do Jerzego Podbrożnego, który niemal z całej siły uderzył w bramkę. Tim Flowers w sobie tylko wiadomy sposób zdołał sparować futbolówkę. To była stuprocentowa sytuacja dla Legii. Niefortunny strzelec na drugą połowę już nie wyszedł.

To jest Liga Mistrzów?
Po zmianie stron piłkarze obu zespołów nadal grali na poziomie niegodnym Champions League. Gospodarze posiadali optyczną przewagę, jednak nijak nie mogli sforsować zasieków ustawionych przez marzącą o remisie Legię. Goście nie ukrywali, że urządza ich jeden punkt, toteż w 65. minucie za Marcina Jałochę, Janas wpuścił na boisko czwartego obrońcę – 21-letniego wówczas Piotra Mosóra.

Mistrzowie Polski ani razu poważnie nie zatrudnili Flowersa. Uderzenie Grzegorza Lewandowskiego było mocno niecelne, z kolei biegającemu od jednego do drugiego pola karnego Bednarzowi zabrakło siły, by strzelając celnie na bramkę sprawić kłopoty Flowersowi. W 90. minucie piłkę meczową miał Shearer, lecz Szczęsny znakomicie obronił jego strzał z siedmiu metrów.

Dostali, co chcieli
Warszawianie wywalczyli siódmy punkt w fazie grupowej Ligi Mistrzów i pewniej usadowili się na fotelu wicelidera tabeli grupy B, za wygrywającym wszystko moskiewskim Spartakiem. Przed nimi pozostawały tylko dwa pojedynki: wyjazdowy z Rosenborgiem Trondheim i z Rosjanami przy Łazienkowskiej.

Spece od statystyk wyliczali, że Legii do awansu potrzebny jest jeden remis w dwóch meczach. Natomiast działacze liczyli niemałe zyski. Za awans do fazy grupowej i odniesione tam dwa zwycięstwa i remis do kasy warszawskiego klubu wpłynęło prawie 3,5 miliona dolarów. Nawet teraz dla stołecznego klubu byłaby to kwota nie do pogardzenia. Wówczas była to prawdziwa fortuna!

legiablackburn6

1 listopada 1995, Ewood Park w Blackburn
Faza grupowa Ligi Mistrzów – 4. kolejka
Blackburn Rovers – Legia Warszawa 0:0
Blackburn: Tim Flowers – Henning Berg, Ian Pearce, Colin Hendry, Jeff Kenna – Stuart Ripley, Tim Sherwood, David Batty, Paul Warhurst (62. Graeme Le Saux) – Mike Newell (75. Chris Sutton), Alan Shearer.
Legia: Maciej Szczęsny – Marek Jóźwiak, Zbigniew Mandziejewicz, Radosław Michalski – Grzegorz Lewandowski, Marcin Jałocha (65. Piotr Mosór), Leszek Pisz, Tomasz Wieszczycki, Jacek Bednarz – Ryszard Staniek, Jerzy Podbrożny (46. Cezary Kucharski).
Sędziował: Urs Meier (Szwajcaria)
Widzów: 20.897

Grzegorz Ziarkowski