Lotto Lubelskie Cup – byliśmy tam!

Pierwszego dnia turnieju nastrój był zdecydowanie piknikowy, ale mieć na wyciągnięcie ręki Jeremy’ego Toulalana, Alexa Teixeirę, Darijo Srnę, czy nawet Sebastiana Milę – bezcenne…

W pierwszy lipcowy weekend do Lublina zjechały trzy niezwykle solidne ekipy – dwaj uczestnicy ostatniej edycji Ligi Mistrzów: AS Monaco (ćwierćfinalista), Szachtar Donieck, niemiecki Hannover z naszym Arturem Sobiechem i na dokładkę gdańska Lechia. Areną zmagań tych drużyn była Arena Lublin, nowy, piękny stadion nieopodal lubelskiej starówki, zbudowany na terenach dawnej cukrowni.

Ochrona ma czas
Organizacja turnieju trochę kulała. Na wejściówki, które wygrałem w konkursie „Piłki Nożnej” musiałem trochę poczekać, bo mający mi je wydać ludzie z działu akredytacji mieli spory bałagan w swoim namiocie – na listach brakowało nazwisk akredytowanych dziennikarzy i fotoreporterów. Te braki wyjaśniano na bieżąco, nie za bardzo przejmując się czekającymi w skwarze pozostałymi „kolejkowiczami”. Dobry kwadrans obserwowałem zmagania dwóch ludzi w wieku – kiedyś określilibyśmy – poborowym, którzy usiłowali wyjaśnić nieporozumienia, dzwoniąc bezskutecznie do ważnych i ważniejszych ludzi, którzy telefonów odbierać nie raczyli.

Kolejna „niespodzianka” czekała na kibiców przed bramami stadionu – miały być otwarte od godz. 14.00, tymczasem panowie z ochrony otworzyli je niemal półtorej godziny później.
– Oni mają czas. Czekają aż przyjdzie więcej ludzi i wtedy zaczną wpuszczać – denerwowali się posiadacze biletów.
Smażący się w niemiłosiernie grzejącym słońcu tubylcy mówili, że to nie pierwszy taki „numer” firmy ochroniarskiej, bowiem na mecz otwierający stadion pomiędzy młodzieżówkami Polski i Włoch, połowa kibiców weszła już po rozpoczęciu spotkania, podobnie jak na pojedynek rugby Polska – Ukraina, gdzie kilka tysięcy fanów jajowatej piłki wysłuchało hymnów przed bramą stadionu. Ale chociaż przed bramami stadionu można było z miejscowymi powspominać dawne czasy, pierwszoligowy Motor, drugoligową Lubliniankę. W głosie starszych kibiców wyczuwało się tęsknotę za tamtymi latami. Dziś Motor to tylko trzecia liga…

Teren wokół stadionu przypomina wielki plac budowy, ale Lublin ciągle się zmienia. Od mojej ostatniej wizyty w tym mieście (trzy lata temu), zdecydowanie wyładniał.

Kulturalny Gryn
Miejsce, które zająłem pozwoliło mi dokładnie obserwować rozgrzewkę piłkarzy Szachtara Donieck, którzy grali pierwszy mecz z Lechią.

Zdjęcie-0010

W głębi boiska pod okiem asystentów Mircei Lucescu trenowali piłkarze, których rumuński trener desygnował do gry w podstawowej jedenastce. Przy linii bocznej rozgrzewali się piłkarze zasiadający na ławce rezerwowych. Donieccy Brazylijczycy zaimponowali mi… niesamowitą ilością tatuaży. Z dobrej strony pokazał się też Siergiej Gryn, któremu odrzuciłem piłkę wykopniętą w trybuny. „Spasiba!” – rzucił z uśmiechem w moim kierunku młody Ukrainiec.

Rozgrzewka rezerwowych w trakcie pierwszej połowy też mnie zadziwiła. Lucescu wysłał na nią wszystkich zawodników siedzących na ławce. Widać to specyfika trenerów z krajów wywodzących się z tzw. demokracji ludowej. Kiedyś był w Widzewie ukraiński trener Piotr Kuszłyk, który po pięciu minutach ligowego spotkania wygonił wszystkich rezerwowych na rozgrzewkę. Na pytanie czemu to zrobił odpowiedział: „A co, miałem ich poczęstować papierosami?”. Obok trenujących futbolistów chodził brodaty jegomość, który tylko wciskał przyciski na czasomierzu, a zawodnicy jak w zegarku zmieniali ćwiczenia. Facet ze stoperem nie rzucił w ich kierunku ani słowa, nawet średnio interesowało go, co robią piłkarze Szachtara. On tylko przyciskał guzik na stoperze.

Gdy w przerwie kilka metrów ode mnie ćwiczył Andriej Pjatow z trenerem bramkarzy, tak mi się skojarzyło, że Pjatow z profilu przypomina młodego Janusza Panasewicza, zaś szkoleniowiec golkiperów z Doniecka to wykapany Moby.

Zdjęcie-0025

A propos muzyki, ta na stadionie w Lublinie była znośna. Kodaline, Metallica, U2, White Stripes – było ok.

29 goli
Mecz Lechii z Szachtarem toczył się w nastroju mocno piknikowym. Początek spotkania wyznaczono na godz. 16.15, zatem słońce porządnie przypiekało i piłkarzom nie w smak było żwawe poruszanie się po murawie. Najwięcej ochoty do biegania wykazywał Maciej Makuszewski, który chyżo biegał po lewej stronie boiska, usiłując nakłonić do współpracy Sebastiana Milę i Jakuba Wawrzyniaka. Gdy „Maki” opuścił boisko po półgodzinie gry z powodu urazu, zapał lechistów do ataku na bramkę Antona Kanibołockiego zdecydowanie zmalał. Tymczasem goście uzyskali optyczną przewagę, z której niewiele wynikało. Dwa razy huknął Taison, ale bez efektu, a raz donieccy Brazylijczycy przeprowadzili tak koronkową akcję, że lubelska publiczność biła brawo dobre dwie minuty. Niestety, gol nie padł, ale nie przeszkadzało to złaknionym wielkich piłkarskich emocji lublinianom w burzliwym oklaskiwaniu co lepszych zagrań w wykonaniu zawodników obu drużyn.

A Lechia? W pierwszej połowie kapitalną okazję zmarnował Adam Buksa, przenosząc piłkę nad poprzeczką z 16. metrów, zaś w doliczonym czasie gry pierwszej części Antonio Colak sprzed pola karnego uderzył efektownie, lecz minimalnie niecelnie i do przerwy było 0:0. W przerwie Lucescu wprowadził na murawę Alexa Teixeirę. Brazylijczyk ożywił poczynania ofensywne wicemistrza Ukrainy, imponował mi zwłaszcza jego charakterystyczny sposób biegania – zawsze z podniesioną głową, z piłką wręcz przyklejającą się do stopy. Właściwie żadnemu z Brazylijczyków zmiana kierunku biegu nie sprawiała większych kłopotów, robili to lekko, płynnie, z właściwą sobie gracją. I w takich momentach dla kontrastu przypominał mi się Sławomir Peszko…

W drugiej połowie Lechia wypracowała jedną niezłą okazję, gdy po akcji Michała Maka, Bartłomiej Pawłowski główkował obok bramki. W odpowiedzi wspomniany Gryn uderzył w boczną siatkę, a w doliczonym czasie gry nabytek gdańszczan, Marco Marić, wygrał pojedynek z napastnikiem Szachtara. Piłkarze obu drużyn jakby chcieli wynagrodzić kibicom brak emocji podczas meczu, wykonując aż 17 serii rzutów karnych, potrzebnych do wyłonienia niedzielnego finalisty. W końcu decydującą jedenastkę obronił Marić i to Lechia awansowała do finału, wygrywając karne 15:14.

Zdjęcie-0039

Ach, ten Toulalan…
O godz. 19.15 zaplanowano początek starcia między Monaco a Hannoverem. Zgłodniali kibice rzucili się zatem do sklepików. Lubelskie piwo „Perła” schodziło średnio, większym popytem cieszyła się coca-cola, fanta czy zimna nestea. 5 złotych za półlitrową butelkę – cena nawet przyzwoita. Więcej kłopotów mieli ci, którzy chcieli zjeść coś ciepłego. Okazało się, że w punkcie gastronomicznym pod trybuną, na której siedziałem, zabrakło hot-dogów i zapiekanek. Dwaj Bogu ducha winni sprzedawcy w wieku maturalnym musieli wysłuchać pod swoim adresem tylu kurew i chujów, ilu nie powstydziłby się najstarszy szewc w Lublinie. W pewnym momencie dowieziono bułki i parówki do hot-dogów, ale… popsuł się piekarnik, w którym je przyrządzano. Powiało Bareją i to mocno. Na szczęście doczekałem się na swoje jedzenie jeszcze przed pierwszym gwizdkiem arbitra i z nie do końca pełnym żołądkiem mogłem obejrzeć zmagania ćwierćfinalisty Ligi Mistrzów z drużyną Artura Sobiecha.

Zdjęcie-0058

Tempo meczu było wybitnie spacerowe, na pierwszy rzut oka widać było, że i Niemcy i Francuzi są na początku okresu przygotowawczego i nie w głowie im wielkie futbolowe popisy. Choć gra była znacznie płynniejsza niż w pierwszym meczu. Wynikało to po prostu z lepszego wyszkolenia zawodników. Mnie najbardziej podobał się Jeremy Toulalan. Gość, który nigdy nie grał w innej lidze niż francuska, imponował krzyżowymi, dalekimi, mierzonymi co do milimetra podaniami do kolegów z ataku. Kilka razy o klasie Toulalana przekonał się Sobiech, którego Francuz ogrywał jak uczniaka. Toulalan nawet jak stał na boisku to… imponował. Jego każdy krok, każdy trucht i każdy sprint (choć nie wiem czy w pierwszej połowie takowy wykonał) był po coś i zwyczajnie w świecie miał sens. Ekonomia gry przez wielkie E.

A nasz Sobiech? Pałętał się między stoperami Monaco, niby się starał, ale na tle świetnie wyszkolonych Francuzów mógł sobie co najwyżej pobiegać. Trochę przykro było oglądać jego chaotyczne zrywy. Polak uczestniczył nawet w akcji bramkowej, ale by jego kolega mógł posłać piłkę do siatki, były snajper Polonii Warszawa niecnie faulował bramkarza.

W przerwie aż miło było patrzeć na rozgrzewkę rezerwowych Monaco. Tutaj – w przeciwieństwie do Szachtara – trener od przygotowania fizycznego czynnie uczestniczył w ćwiczeniach swoich podopiecznych, każde z nich najpierw im prezentował, potem mobilizował ich energicznym klaskaniem. Żaden z piłkarzy nawet się nie zaśmiał, gdy coach pokazywał najbardziej pokraczne ćwiczenia. Oni wiedzą, że to dla nich, dla ich dobra i że trener ma rację. Pełen profesjonalizm.

Trener Leonardo Jardim po przerwie posłał do boju całkiem nową jedenastkę, a ulubieńcem kibiców z Lublina z miejsca stał się młodziutki bramkarz z Senegalu Seydou Sy. Mogła się podobać jego odwaga, która niewiele miała wspólnego z pewnością interwencji (gra na przedpolu!). Ale Sy nie został bohaterem spotkania, tylko ten, który go pokonał. Charlison Benschop – reprezentant holenderskiej młodzieżówki w 81. minucie piętą zmienił lot piłki po strzale Kenana Karamana i zdobył pierwszego gola w Lotto Lubelskie Cup. Po raz pierwszy na Lublin Arenie dało się słyszeć jakikolwiek doping – grupka kilkunastu (kilkudziesięciu?) fanów Hannoveru odśpiewała pieśń na cześć swojego klubu, wprawiając w osłupienie resztę kibiców na stadionie. Bo na mecze przychodzi się po to, by dopingować…

Zdjęcie-0069

Epilog
Drugi dzień turnieju obejrzałem już w telewizji. Najpierw w starciu o 3. miejsce Szachtar pokonał Monaco 3:0, a w finale Hannover zremisował z Lechią 1:1, po czym skuteczniej egzekwował karne, w których zwyciężył 4:2. Trzeba przyznać, że wyprawa do Lublina była udana. Nie wiem, czy jeszcze kiedyś zobaczę na żywo tylu piłkarzy oglądanych na szklanym ekranie. Choćby dlatego warto było jednego dnia przemierzyć prawie 500 kilometrów w obie strony.

Grzegorz Ziarkowski