Podróże małe i duże (1)

Powiadają, że wszystkie drogi prowadzą do… Łodzi.

Los chciał, że zaniosło mnie w okolice „ziemi obiecanej” akurat w dniu, kiedy miejscowy Widzew podejmował Lecha Poznań. Wynik każdy doskonale zna. „Kolejorz” miał zwycięstwo na wyciągnięcie ręki, a „trener” Rumak (jak nazywa go Mirek Okoński z szyderczym uśmiechem) już myślami przygotowywał się do meczu z Podbeskidziem.

Tymczasem Manuel Arboleda zawalił dwa gole (zaraz po tym, jak Piotr Koźmiński zastanawiał się na Twitterze, dlaczego ludzie tak często wypominają Kolumbijczykowi ogromną pensję), a Lech już nie był w stanie przechylić szali zwycięstwa na swoją korzyść.

Koniec końców, outsider z Łodzi skasował punkt, a w Poznaniu coraz smutniej. Bo choć Legia traci punkty, to zespół z Wielkopolski ich nie zdobywa. I gdyby teraz podzielić oczka w tabeli na pół, to warszawiacy przystąpiliby do rundy finałowej z pięciopunktowym handicapem. A taki wynik w kontekście siedmiu spotkań to naprawdę sporo…

Nie o Lechu ani Legii chciałbym jednak wam opowiedzieć, lecz o Łodzi i Widzewie. Zawsze, kiedy wysiadam na Łodzi Kaliskiej, mam w głowie słynną scenę z filmu „Ajlawiu”:

Muszę przyznać, że niewiele od tamtych czasów się zmieniło. Ponurość Łodzi ma nawet swój klimat, ale jednak na pieszą wycieczkę po ulicach robotniczego miasta późną porą bym się nie zdecydował. Dlatego na stadion Widzewa wybrałem się taksówką.

Zawsze lubię zamienić kilka zdań z taksówkarzami. Po pierwsze, podróż mija szybciej. Po drugie, mam jakieś takie wewnętrzne poczucie, że jednak miła atmosfera sprawia, że taryfiarz mnie nie zrobi w balona. Po trzecie, zawsze usłyszę jakąś ciekawą historię.

Wiadomo, że takie anegdotki trzeba brać z przymrużeniem oka, ale jednak w każdej historii jest ziarno prawdy. Rozmawialiśmy na temat prowadzenia się zawodników. Pan z taksówki chętnie podzielił się historiami, kiedy to woził pijanych zawodników miejscowych klubów. Ale to nic. Nie jest tajemnicą, że jednym z ulubionych zajęć kopaczy było, jest i będzie kasyno. A tam łatwo popłynąć… Dosłownie i w przenośni. Zresztą kilka nazwisk, które wymienił, przewinęło się w książce Marka Wawrzynowskiego „Wielki Widzew”.

Podobno jeden z byłych piłkarzy, który zagrał kiedyś w wielkim turnieju, w kasynie zostawił blisko dwa miliony. Prawda to czy nie, taksówkarz wręcz przysięgał, że jego kumpel wziął kiedyś pod zastaw złoty zegarek z wygrawerowanym imieniem i nazwiskiem tego delikwenta. Ten nie miał za co bowiem uregulować płatności…

Przyznam, że pierwszy raz byłem na Widzewie. I tu moje zdziwienie, że gość na wejściu spisał mój dowód, dokładnie sprawdził akredytację i nie chciał mnie wpuścić, bo na kartce był błąd w moim nazwisku. Po kilku minutach negocjacji udało mi się jednak dotrzeć na trybunę…

A tam, trzeba przyznać, jest nad czym się zastanawiać. W głowie pojawiają się te wszystkie wielkie mecze, które rozgrywane były ponad dwadzieścia lat temu. Najgorsze, że od tamtego czasu niewiele się zmieniło. Takie współczesne muzeum futbolu…

Ciągnie wilka do lasu. Na meczu jednym z uważnych widzów był Radosław Mroczkowski, dziś już ekstrener Widzewa, ale wciąż oddany obserwator poczynań jego byłych podopiecznych. Widzewska młodzież pokazała, że można. Starsi powinni się wstydzić. Mateusz Cetnarski był najsłabszy na boisku i sporo mu się dostało wyzwisk od kibiców z trybun. A Manuel znów zawalił Lechowi mecz.

Gdy wracałem taksówką, rozmowa nie mogła nie zahaczyć ponownie o futbol. Tym razem kierowca był zdeklarowanym kibicem ŁKS-u (poprzedni pan sympatyzował z Widzewem).

– Wie pan, kiedyś bardzo kibicowałem. I to w czasach kiedy Widzew nie istniał. Mieliśmy takiego kolegę, co jedyny z naszej paczki był za Widzewem. Były złośliwości, ale krzywda nigdy mu się nie stała. Inne czasy. Bardzo byłem oddany ŁKS-owi. Do czasu… kiedy mój kolega zaczął grać w pierwszej lidze. Jak nam podał trzy dokładne wyniki przed rozpoczęciem meczu, to wkurwiłem się i powiedziałem, że serca oddawał już nie będę za to przedstawienie. Ja mało zawału nie dostawałem na stadionie, a potem się dowiedziałem, że to wszystko już w szatni było ustawione. Krew mało mnie nie zalała – tłumaczył zawiedziony kibic.

Rafał Sahaj