Retro. Arka Gdynia – Lechia Gdańsk 1:4. II liga grupa zachodnia. 20.06.1984

Dziś w Gdyni mają piłkarskie święto, ale kiedyś nie było im do śmiechu.

Wiecie, jak to jest: niby koszula bliższa ciału, ale trudno się pisze o sprawach najbliższych. To tak, jakby Darek Kimla dał kawałek o tym, jak powstają największe przeboje na „Żylecie”, albo Marcin Wandzel zrecenzował najnowszą płytę Myslovitz. No, ale dziś europejskie puchary wracają do Trójmiasta. Trzeba to uczcić w najlepszy możliwy sposób.

***

Trójmiasto to dość specyficzny twór; każda jego część jest zupełnie inna – do wyboru, do koloru. Jest nobliwy, w centrum uśpiony ponadtysiącletni Gdańsk, imprezowy Sopot oraz najmłodsza z nich – Gdynia, pozycjonująca się w opozycji do stolicy województwa. I nie ma się co dziwić, bo powstała jako polski port na Bałtyku. Ogólnie raczej dominują tu przyjezdni, głównie ze wschodu. Trójmiasto jest tworem stosunkowo nowym, powstałym po II Wojnie Światowej, gdy przestało istnieć Wolne Miasto Gdańsk (WMG), choć są dociekliwi historycy, z powodów formalnych podważający przerwanie istnienia Freie Stadt Danzig.

Mniejsza o to; tu ma być o piłce, za to mi płacą. W Polsce Ludowej w pierwszych latach istnienia na czoło wysforowała się Lechia (za stalinizmu – Budowlani), ale stosunki nie były tak napięte jak dziś. Do tego stopnia, że gdy w sezonie 1971/72 Arka (wtedy MZKS) miała grać w 1/8 finału Pucharu Polski z Ruchem Chorzów, stadion w Gdyni przy Ejsmonda okazał się za mały, wobec czego mecz – w obecności około 30 tysięcy widzów – ostatecznie rozegrano przy… Traugutta w Gdańsku, na stadionie Lechii. MZKS przegrał 1:2, a honorową bramkę zdobył Andrzej Szarmach, który w następnym sezonie przeniósł się do Górnika Zabrze.

Tu dochodzimy do czasów w miarę nowożytnych, czyli lat 70. XX stulecia. Oba najpopularniejsze kluby Trójmiasta miały chrapkę na awans do I ligi, ale bardziej obrotni okazali się działacze z mniejszej Gdyni i Arka po raz pierwszy w historii dotarła do wrót piłkarskiego raju w 1974 roku. Zaraz potem spadła, ale znowu weszła wyżej, grając większemu sąsiadowi na nosie i podbierając przy okazji m.in. Tomasza Korynta (wychowanka Lechii i syna jej legendy – Romana, mieszkającego zresztą przy ulicy Abrahama w Gdyni, znaczy w samiuśkim centrum) oraz „Bobo” Kaczmarka (czyli największego w historii odkrywcy piłkarskich talentów, poczynając od bosonogiego Brazylijczyka Leonidasa). Ukoronowaniem tego okresu był Puchar Polski dla żółto-niebieskich zdobyty w 1979 roku w Lublinie.

Jak ktoś ma zbędne dwie godziny:

Nagrodą dla gdynian był przegrany dwumecz z Beroe Stara Zagora, czyli bez szału.

Lechia w latach 70. z kolei była cztery razy bliska awansu, ustępując: Arce, Widzewowi, Gwardii Warszawa, Zawiszy Bydgoszcz (hm, to zupełnie tak jak teraz – cztery razy o krok od pucharów). Co więcej, potem lechistów w ligowej hierarchii wyprzedził również Bałtyk Gdynia, który przejął Zdzisława Puszkarza, najlepszego gracza w biało-zielonej historii. Popularny „Dzidek”, który raz zagrał w kadrze Kazimierza Górskiego (jako gracz drugoligowy, co było sporym osiągnięciem, bo wtedy w kadrze nie grało się dzięki układom agentów), nie mógł się doczekać ligowego awansu o szczebel wyżej i odszedł za miedzę.

I gdy wydawało się, że w gdańskim obozie wszelka nadzieja przepadła (hm, to znowu zupełnie jak teraz), stał się cud. Najpierw w sezonie 1981/82 wszystko się posypało – Lechia była o krok o rozpadu, mówiono o fuzji ze Stoczniowcem (co zresztą stało się kilkanaście lat później, gdy ten nazywał się Polonia). Na jeden z drugoligowych meczów awaryjnie ściągnięto bramkarza Andrzeja Głąbińskiego, który przestał bronić w poprzednim sezonie. Nic to nie dało, nastąpił spadek do III ligi. Paradoksalnie krach miał miejsce w czasie rozkwitu „Solidarności”, której przywódcy lubili utożsamiać się z Lechią.

W wakacje roku 1982 na kortach tenisowych (tak, tak – Lechia była klubem wielosekcyjnym, z sekcją tenisa, lekkiej atletyki, podnoszenia ciężarów – medalista z Barcelony’ 92 śp. Waldemar Malak i kilku innych) trwały gorączkowe dyskusje, kto ma zagrać w III lidze. Ostatecznie udało się sklecić skład; co więcej, młoda drużyna – pod dowództwem Jerzego Jastrzębowskiego i Józefa Gładysza – jak burza przeszła Puchar Polski, wygrywając finał z Piastem Gliwice w Piotrkowie Trybunalskim, i jako przedstawiciel trzeciego frontu, kwalifikując się do europejskich pucharów! Tam zagrała ze słynnym Juventusem, powstała nawet książka o tym meczu. Znam autorów. Jak ktoś bardzo chętny, mogę podrzucić.

No, ale mecze z Juve są od święta, na co dzień jest szara, drugoligowa rzeczywistość. Jednak gdy u siebie Lechia postawiła się „Starej Damie” (było 2:3; na wyjeździe gorzej, bo 0:7) nie mogła mieć kompleksów wobec Celulozy Kostrzyn, Victorii Jaworzno czy nawet Arki Gdynia. W jesiennych derbach w Gdańsku odnotowaliśmy łatwe 3:0 po hat-tricku Jerzego Kruszczyńskiego, który przybył z Arkonii Szczecin, w barwach której w poprzednim sezonie został wicekrólem strzelców II ligi.

Roman Józefowicz siedział wówczas na ławce rezerwowych, a za rok został kierownikiem drużyny, tak że zmysł obserwacji miał wyjątkowo wyostrzony:

– (…) najpierw wygraliśmy z Arką 3:0 u siebie po hat-tricku Kruchego, na tamten mecz przybyła grupka kibiców Arki, kamikadze, około 50 osób, którzy zasiedli między krytą i zegarem, potem ich prowadzili dołem trybuny, ale nikt ich nie katował, nie było takich antagonizmów i szowinizmu jak dzisiaj, teraz nie uszliby z życiem. Wolę nie myśleć, co by było, jakby ich prowadzili koło Maxa dzisiaj…

Pan Roman wie, co mówi, bo w tym przybytku jest częstym gościem.

Lechia, jak na beniaminka drugiej ligi, nie miała kompleksów – na półmetku zajmowała drugie miejsce, tuż za plecami Olimpii Poznań, klubu milicyjnego. Kilkanaście lat później mieliśmy chichot historii, bo oba kluby dość nieszczęśliwie się sfuzjowały.

Na wiosnę już tak wesoło nie było. Po porażce z Zagłębiem Wałbrzych 1:2 Lechia w 20. kolejce spadła na trzecie miejsce, za Odrę Wodzisław, od liderującej Olimpii dzieliły ją cztery punkty (a za wygraną dawali po dwa wówczas). Trener Jerzy Jastrzębowski komentował to tak:

„Po jesieni pojawił się element uspokojenia i samozadowolenia, że my graliśmy z Juventusem, my już jesteśmy piłkarzami; to jest normalne u młodych ludzi. Dlatego żeby towarzystwo zmobilizować, duża była rola kapitana Leszka Kulwickiego i nasza, trenerska”.

Chyba w zaciszu szatni użyto właściwych argumentów, bo nastąpiła seria wygranych, przedzielonych jedynie bezbramkowym remisem u siebie 0:0 w strugach deszczu z Victorią Jaworzno (poniższy film od 27:42).

Wreszcie przyszedł dzień derbów: środa 20 czerwca. Lechia była pierwsza, mając tyle samo punktów co Olimpia Poznań, ale lepszą różnicę bramek. Arka z kolei trzynasta, z taką samą liczbą oczek co będące przed nią Zagłębie Wałbrzych. To miejsce oznaczało spadek do III ligi.

Od wczesnego popołudnia jeden za drugim – od strony Sopotu w kierunku Gdyni – ciągnęły pociągi SKM, wypełnione ludźmi w biało-zielonych barwach. Różne krążą wersje, ile osób tam było, natomiast faktem jest, że o ile pierwszy atak na Górkę (tam zasiadali od zawsze najbardziej zagorzali Arkowcy) się nie powiódł, to drugi zakończył się sukcesem.

Jak mówią do dziś lechiści: Górka nigdy nie była tak żółto-niebieska, jak tego dnia biało-zielona.

Dzisiejszy kustosz muzeum Lechii, Zbyszek Zalewski (ksywa „Gebels”. Spróbujcie sprowokować go do powiedzenia słowa „Arka” np. pytaniem „czym płynął Noe?”. Jak go znam, pozostanie czujny) do dziś żałuje jednej rzeczy – że w ataku na Górkę uprzedził go kolega z Tczewa, dlatego zamiast pierwszy – był drugi.

Mogę uchylić rąbka, że wysoko postawione dziś politycznie osoby również nie stały z założonymi rękami…

Jastrzębowski:

– Widzieliśmy na górce biało-zielone szaliki, czuliśmy się jak w domu. Już jak wychodziliśmy przez ten taki śmieszny tunel, to widzieliśmy, co się dzieje, baliśmy, żeby to się nam na łeb nie zawaliło.

Józefowicz:

– Przyjeżdżamy na mecz, a tu wynoszą ludzi na noszach, zakrwawionych; nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Ale wchodzimy na stadion, a tu wszędzie biało-zielono i wszyscy krzyczą: „Lechia!”. Arka gdzieś tam w lesie była schowana; nie ukrywam, że nam się miło zrobiło. Nigdy chyba żaden stadion nie był tak biało-zielony jak wtedy, może jeszcze na Stoczniowcu.

Na boisku gładką wygraną 4:1 odniosła Lechia (oczywiście po hat-tricku „Kruchego”, który ogółem w tamtym sezonie zdobył 31 goli w 30 meczach), co oznaczało milowy krok w kierunku ekstraklasy.

Grupa zachodnia

Co było potem?

Wszystko potoczyło się dla gdańszczan jak w najlepszym śnie. Za tydzień pokonali Zagłębie Lubin 4:2 i po 21 lat wrócili do ekstraklasy, w której zresztą długo nie zabawili. Arkowcy z kolei w hierarchii piłkarskiej spadli za Bałtyk Gdynia – aż na trzeci poziom rozgrywek, i tam się bujali – z przerwą w latach 90., gdy z kolei stanowili ścisłą ekstraklasę pod względem chuligańskim, kiedy wraz z Lechem, Cracovią i tuzinem pobocznych sprzymierzeńców pustoszyli wrogie tereny. Potem różnie to bywało. Do ponownego spotkania doszło na szczeblu drugoligowym w 2007 roku. O dziwo to Lechia, mająca mniej pieniędzy (Arkę sponsorował wówczas potężny Prokom), była górą. Potem sytuacja się odwróciła: Lechię kupili Niemcy, Arka dołowała, ale paradoksalnie wtedy przyszedł najlepszy czas w historii klubu (puchar i superpuchar), czego zwieńczeniem jest dzisiejszy mecz w eliminacjach Ligi Europy z duńskim Midtjylland.

***

20.06.1984

Widzów: 20 000

Sędzia: J. Banasz (Katowice)

Arka Gdynia – Lechia Gdańsk 1:4 (0:2)

Bramki: W. Cirkowski 89′ (k.) – Kruszczyński 25′, 35′ (k.), 56′, Grembocki 70′

Żółte kartki: Możejko, Bianga, Ptaszyński, Cirkowski (Arka), Cybulski, J. Wydrowski, Polak (Lechia)

Arka: Dawidowski – Klein (52’ Łosiński), Piesik, Możejko, Bianga, Stolc, Ptaszyński, Wrosz (31’ Makurat), Krauze, Golecki, Cirkowski.

Lechia: Fajfer – Raczyński, Salach, A. Wydrowski, Kowalczyk (78`J. Wydrowski), Wójtowicz, Kamiński (62’ Duda), Grembocki, Polak, Kruszczyński, Cybulski.

Maciej Słomiński