Retro. Węgierska Złota jedenastka

Przypominamy Puskása Ferenca i spółkę w 60. rocznicę zwycięstwa w świątyni futbolu na Wembley.

Aby właściwie przedstawić historię Złotej jedenastki, trzeba odpowiednio nakreślić tło historyczne.

Tuż po ustaniu zawieruchy wojennej Stary Kontynent został przedzielony żelazną kurtyną, dlatego jednym z najważniejszych motywów skłaniających do uprawiania sportu była możliwość wyjazdu za granicę. Przeciętnym zjadaczom chleba nad Dunajem było o to w tamtych czasach równie trudno jak w Polsce. Co ciekawe, stosunkowo prosto można było osiągnąć sukces, gdyż nie było takich wymagań, jakie pojawiły się już kilkanaście lat później. Nikt z uprawiających sport nie wyobrażał sobie wielogodzinnego treningu. Ówcześni sportowcy nawet nie przypuszczali, że organizm człowieka jest w stanie znieść takie obciążenie.

Jedyna forma rozrywki
Place, czyli tak zwane „grundy”, roiły się od chłopaków, którzy kopali piłkę. To była tak naprawdę jedyna forma rozrywki, dlatego przyciągała wielu amatorów. Najlepsi dostawali się do klubów, a tam czekał na nich zupełnie inny świat. Sprzęt sportowy, taki z prawdziwego zdarzenia, był powodem do dumy. Nie mówiąc już o tym, że ewentualny sukces na arenie międzynarodowej, powodował sławę w całej ojczyźnie. A czasy były takie, że głównie sportem próbowano udowodnić wyższość wschodniego systemu politycznego nad tym ze zgniłego Zachodu. Warto zaznaczyć, że w tych czasach sportowcy węgierscy mieli lepsze warunki treningowe nawet od kolegów ze Stanów Zjednoczonych. Tu schodzimy do tematu wszelkiego rodzaju oszustw związanych z tzw. „sportem amatorskim”. Ale to sprawa na inną opowieść.

Wspomniałem o dużych możliwościach przygotowania zawodników. Ale trzeba dodać również, że i wymogi sportowców były nieporównywalne z dzisiejszymi. Dla przykładu, pewnego razu piłkarze Honvéda poprosili przed wyjazdem na zagraniczne tournée… o płaszcze przeciwdeszczowe. W końcu już od lat rywale z zagranicy ubierali się jednakowo, a oni zawsze musieli stawiać się na turnieje „po cywilu”. Ferenc Puskás powiedział podobno kiedyś: – Mały pieniądz, mała gra. Duży pieniądz, duża gra… Zgadza się, kochali pieniądze, ale futbolowi oddawali się bezgranicznie.

1

Meble za wolej
– Do 1952 roku nikt nie dbał o to, czy mamy gdzie mieszkać i w jakich warunkach żyjemy. Kilkanaście lat później było to już zupełnie nie do pomyślenia. Każdy, kto umiał trafić w piłkę, dostawał mieszkanie. A jeśli umiał ją kopnąć z woleja, to dodawali mu jeszcze umeblowanie – wspominał József Bozsik, rekordzista pod względem występów w kadrze Węgier. A mimo to grali cudownie. W kwietniu 1949 roku przegrali w Pradze z Czechami, ale jeszcze w tym samym roku pokonali pięciu rywali, strzelając sześć bramek Austriakom, a osiem Polakom. Rok później przegrali raz w Wiedniu, ale potem, aż do 1954 roku, nie oddali już pola żadnemu rywalowi.

Nie dostawali wielkich pieniędzy, a byli najlepsi. Taki znak czasów. Pewnego razu było tak, że po południu reprezentacja grała mecz międzypaństwowy, a rano dla rozruchu piłkarze kopali sobie przed hotelem. Ale to nie była lekka rozgrzewka, ale gra na całego! Gyula Lóránt złamał palec u nogi, a wspomniany Bozsik otrzymał takiego kopniaka, że mało nie zemdlał. Kiedy dowiedział się o tym trener Gusztáv Sebes, oświadczył tylko: – Macie zagrać i wygrać! I obydwaj zagrali. A zespół, oczywiście, wygrał.

Dla zrozumienia, jak wiele znaczył dla tych chłopaków futbol, jeszcze jeden przykład. Ferenc Puskás i Sándor Kocsis często, kiedy przechodzili obok jakiegoś placu, gdzie grały dzieci, zdejmowali marynarki i kopali z nimi. Nigdy nie byli skorzy do męczących treningów biegowych, ale kondycję mieli wspaniałą. Wyrabiali ją ciągłym kopaniem piłki. Nawet po sześć godzin dziennie. Zakładali się na przykład, kto trafi w dany punkt z odległości powiedzmy 20 metrów. Nic dziwnego, że już nawet na starość Galopujący Major, czyli Puskás, potrafił trafić z odległości szesnastu metrów dziesięć na dziesięć razy w poprzeczkę.

1

Przyczyny klęski
Przez lata grali dla siebie, z pasji. Nie dla pieniędzy. Nie dostawali premii nawet za największe sukcesy. Po igrzyskach olimpijskich w 1952 roku, na których zdobyli złoty medal, nie otrzymali jakiegoś specjalnego wynagrodzenia. Nie inaczej było po spektakularnym zwycięstwie 6:3 nad Anglią na Wembley, którego okrągła rocznica przypada właśnie dziś. Dla butnych Anglików to był szok. Madziarzy dopiero po rewanżu i wygranej 7:1 w Budapeszcie, tuż przed mistrzostwami świata, dostali pieniądze. I to spore. Na pewno nikt nie mógł narzekać.

To był błąd, co przyznawali sami piłkarze. Jak śpiewał Kazik: „Bo tylko wiarygodny jest artysta głodny”. Dzięki premii za dwumecz z Anglią stali się naprawdę bogatymi ludźmi. Podobnie było w 1974 roku, kiedy RFN zdobyła złoty medal na mundialu, a Bayern Monachium wygrał Puchar Europy. Pieniądze przestały być motywacją, a zawodnicy zaczęli szukać inspiracji gdzie indziej. Pisali książki, brali udział w reklamach, dostawali pieniądze za wywiady, a nawet dawanie autografów. Powoli mijał zapał, a zachwyt kibiców zamienił się w krytykę. Monachijczycy szybko wzięli się za siebie i wygrali trzeci Puchar Europy z rzędu.

1

Szwajcarskie mistrzostwa świata w 1954 roku Węgrzy potraktowali średnio poważnie. Przecież nikt nawet nie pomyślał, że mogą tam przegrać. Zbytnia pewność siebie… Ale to nie wzięło się znikąd. Przecież już na boiskach w krainie Milki Węgrzy rozgromili RFN 8:3, pokonali Brazylię i odstawili do domu Urugwaj. Byli tak pewni siebie, że nawet zapytani przez węgierskich urzędników, czy wygrają w finale, bez namysłu nie zaprzeczyli. Chodziło o zaproszenia na bankiet z okazji zwycięstwa Węgier na MŚ. Zaproszenia wysłano, bankiet się odbył, ale ówczesnego nastroju nic nie mogło zmienić…

Droga do finału
W 1954 roku eliminacje grupowe grano dosyć skomplikowanym systemem. W turnieju w Szwajcarii drużyny grały w czterozespołowej grupie dwa mecze. Dwie najlepsze, które nie grały ze sobą, selekcjonowało jury… i w grupie A padło na Węgrów i Turków. Po zwycięstwach 9:0 z Koreą Południową i 8:3 z RFN Madziarzy już myśleli o kolejnej rundzie. Z kolei Niemcy, którzy wygrali wcześniej 4:1 z Turcją, musieli ponownie zmierzyć się z Ay-Yıldızlılar. I tym razem podopieczni Seppa Herbergera nie pozostawili złudzeń rywalom, wygrywając 7:2. W tym wszystkim sporo było strategii. Niemcy nieprzypadkowo oddali mecz z Węgrami. Lepiej było zostawić siły na później…

Nikt z węgierskiego kierownictwa nie zamierzał bawić się w spekulacje. Węgry miały od zwycięstwa do zwycięstwa przejść przez turniej i na koniec cieszyć się z ostatecznego triumfu. Kiedy Niemcy z Zachodu pewnie pokonali 2:0 Jugosławię, a później zabawili się z Austriakami, strzelając sześć bramek, a tracąc tylko jedną, Węgrów czekały dwa bardzo trudne spotkania. Urugwaj i Brazylia były dwoma najlepszymi zespołami MŚ w 1950 roku. Wówczas, w decydującym starciu na Maracanie, 200 tysięcy widzów było świadkami chyba największej klęski Canarinhos w historii. Brazylia przegrała 1:2, a przecież nawet remis wystarczył jej do złotego medalu (w finałowej grupie grał każdy z każdym).

W trakcie meczu z RFN kontuzji nabawił się Ferenc Puskás. Kapitan zespołu nie mógł tym samym wystąpić w spotkaniu z Brazylią. Samo starcie obfitowało w fantastyczne akcje i tempo, którego pewnie i dzisiaj nie można byłoby się wstydzić. Napięcie było tak duże, że i w korytarzu prowadzącym do szatni było gorąco. Na boisku, podobnie, jak i poza nim, wygrali Węgrzy, na których w następnej rundzie czekał Urugwaj. Półfinałowe spotkanie przeszło do historii jako najpiękniejszy mecz turnieju. Ostatecznie wygrali Madziarzy po dogrywce, a bohaterem został strzelec dwóch goli, wspomniany wcześniej Kocsis. Zmęczenie tymi dwoma meczami musiało prędzej czy później odezwać się w finale.

Niemiecki punkt widzenia
– Bylebyśmy wysoko nie przegrali. 1:3 albo 3:4 to nie byłby taki zły wynik… Obyśmy nie przegrali tak wysoko, jak z nami Austriacy. To był nasz cel. Wyjść na boisko i powalczyć, a nie być takimi barankami, których Węgrzy zaraz pożrą – opowiadał Fritz Walter, najlepszy piłkarz ówczesnej drużyny RFN.

– Przed finałem przyjechały do nas żony. Siedzieliśmy z nimi przy filiżance kawy, kieliszku likieru i rozmawialiśmy. Dopiero o dziesiątej mistrz Herberger wstał i pożegnał się z nami. Ale wracał kilkukrotnie. Musieliśmy i my pójść do pokoi. Odpoczynek był równie ważny jak trening – dodaje zawodnik.

– Relacji z meczu o trzecie miejsce słuchaliśmy w radiu. Po meczu szwajcarski reporter ze spokojem przyznał, że poznaliśmy kolejność na podium. 1. Węgry, 2. RFN, 3. Austria, 4. Urugwaj. W finale już w szóstej minucie przegrywaliśmy 0:1, ale po chwili przeżywaliśmy jeszcze gorsze rozczarowanie. Czibor trafił na 2:0 po naszym błędzie. Zdołaliśmy jednak wyrównać. Mało tego, w 83. minucie Helmut Rahn trafił na 3:2 – dodaje Walter.

– 0:2 w ósmej minucie było krytyczną sytuacją. Ale mieliśmy tak duże zaufanie do samych siebie, że byliśmy pewni możliwości zmiany sytuacji. Oczywiście było w tym trochę szczęścia, ale udało się wyjść na remis, a mecz zaczął się dla nas od nowa. Jeszcze przed przerwą chcieliśmy zdobyć trzecią bramkę, ale mecz był bardzo wyrównany. W szatni powiedzieliśmy sobie, że wychodzimy i zdobywamy mistrzostwo. Węgrzy nie podnieśli głowy, co wykorzystaliśmy – przyznaje Horst Eckel.

– Puskás nie był najważniejszy. Dla Węgrów to Hidegkuti był tym, kim dla nas Walter. Oczywiście nie mogłem go całkowicie wyłączyć z gry, ale bramki nie strzelił. Byłem młody, a on był osiem czy dziewięć lat starszy (dokładnie dziesięć – red.), i dlatego zawsze byłem krok przed nim – dodaje.

Wielki finał i równie wielki dramat
Przed finałem do meczowej jedenastki wrócił Ferenc Puskás. Po meczu sporo krytyki spadło na Galopującego majora, późniejszego piłkarza Realu Madryt. Mówiło się, że osobiście chciał odebrać Puchar Rimeta. Było to krzywdzące, ponieważ on po prostu lubił grać w piłkę. Napastnik stracił w kraju po mistrzostwach swą wielką popularność, której już nigdy nie odzyskał.

Nie Puskás jednak był przyczyną porażki. – Gdybyśmy nie byli tak pewni, że wygramy. Gdybyśmy wiedzieli, że powinniśmy zagrać lepiej niż z Brazylią czy Urugwajem… Wówczas na pewno bylibyśmy zdolni zebrać odpowiednio dużo sił, aby raz jeszcze wygrać – tłumaczył Nándor Hidegkuti. I z taką opinią zgadzali się wszyscy piłkarze.

Kibice, oczywiście, byli zupełnie innego zdania. Winni byli wszyscy. Sędzia – przecież nie uznał bramki na 3:3. Kierownictwo zespołu – przecież pozwolili przyjechać żonom na zgrupowanie. Wystarczy popatrzeć na wspomniany przykład RFN, albo wrócić pamięcią do 1974 roku, gdy trener Rinus Michels pozwolił żonom na spędzenie nocy z mężami przed meczem z Brazylią. Rezultat? Oranje awansowali do finału.

Powstawały też plotki. Mówiło się, że każdy z węgierskich zawodników dostał od rywali po mercedesie… W przypadku zwycięstwa piłkarze w ojczyźnie zostaliby zasypani górą złota. Z porażką nie mogli pogodzić się i sami zawodnicy. Puskás doniósł, jakoby niemieccy gracze mieli brać środki antydopingowe. Węgierski napastnik zarzekał się nawet, że jego noga nigdy więcej nie postanie na erefenowskiej ziemi, a jednak w niedalekiej przyszłości spotkał się z trenerem Herbergerem… Najwięcej oberwał chyba trener Gusztáv Sebes. Ten to podobno nawet sprzedał mecz z Niemcami…

Zbytnia ufność we własne umiejętności, nieszczęśliwe losowanie, zmęczenie fizyczne i psychiczne, a przede wszystkim świetna gra zawodników RFN. To były prawdziwe przyczyny klęski najlepszej drużyny świata. Tak minął czas prawdopodobnie najlepszej drużyny w historii. Ten na każdego kiedyś przychodzi. Reprezentacja Węgier już nigdy nie odniosła choćby w ułamku podobnego sukcesu…

Rafał Sahaj