Roman Hurkowski odszedł pięć lat temu…

Może przesadą będzie napisać, że nauczyłem się czytać na Jego „Piłce Nożnej”, ale na pewno ona mnie ukształtowała.

Mam nadzieję, że nie będzie zbyt smętnie. Romek by sobie nie życzył ponurych nekrologów.

Były naczelny „Piłki Nożnej”, wychowawca wielu pokoleń dziennikarzy, itd., i tym podobne komunały…

Poznanie go w roku 2007 było dla mnie jak spotkanie bohatera z dzieciństwa. To jakby mój syn za 20 lat spotkał Zygzaka McQueena z filmu „Auta”… Zaczęło się od tego, że pojechałem „Hurkowi” od czerwonych pająków w komentarzu na starym Futbolnecie (pisał wówczas m.in. dla „Trybuny”), a on odpowiedział, żebym napisał maila, to on wyjaśni. I tak się zaczęło.

Spotkaliśmy się jedynie parę razy, ale przez telefon przegadaliśmy setki godzin. Miał talent do dzwonienia w najmniej spodziewanych momentach: gdy przewijałem dziecko czy w środku nocy z mistrzostw świata U-20 w Kanadzie w 2007 r. Trenerem naszej kadry był wtedy Michał Globisz, i dobrze się z Romkiem dogadywali, bo obaj nie zwykli wchodzić w lewe układy.

Gdy miałem jakieś ważne spotkanie albo prowadziłem samochód, zawsze mogłem liczyć, że na moim telefonie wyświetli się „numer prywatny”.

Kiedyś się zdenerwował (jeszcze byłem z nim na „pan”), gdy powiedziałem: no tak, pan na to patrzy ze statystycznego punktu widzenia. Bo tak go kojarzyłem – jak większość: jako statystyka. A jego ta „gęba” wkurzała i miał rację, bo potrafił pisać jak nikt inny: z jajem, złośliwie, po prostu celnie. No i niepodrabialny styl pisania maili, które trzeba było odszyfrowywać niczym egipskie hieroglify.

Jak ten: „W nastepnym zrobilismy 100 najpesych ale 1 i 2 miejsc enie my ustalaismy i opisal je zarzexnzy i spier…ił to, raz lewa reka pisal, b) faktogrtafcizne bledy okropne”.

Kochał piłkę i kochał Warszawę. Jak mnie parę razy oprowadził, to prawie przekonałem się do naszej stolicy.

W czasie mistrzostw Europy w Austrii i Szwajcarii cudem wywinął się śmierci. To był dzień naszego meczu z Austrią na Praterze. Zawał był potężny, ale dał radę. Mój tata, który jest lekarzem, gdy obejrzał jego dokumentację medyczną, aż złapał się za głowę, że to chyba jakiś cud.

To, co było potem: ostatnie dwa i pół roku, to dar od Boga…

Pisali, że przegrał z chorobą, ale moim zdaniem, jak na człowieka chorego, radził sobie świetnie. Mimo upływu czasu ciągle ciekaw nowych technologii, szedł do przodu jak burza: wywiady audio, kamery, szmery, bajery. Tym większy szok, że zniknął tak nagle.

Zawsze niepokorny, mający własne zdanie, idący pod prąd.

Choleryk… Jak się nakręcił, to nie było zmiłuj się. Mieliśmy kiedyś spotkać się z takim chłopakiem z marketingu „Przeglądu Sportowego”, to w czasie gdy na niego czekaliśmy, zmienił zdanie co do przyszłej siedziby E-boiska do takiego stopnia, że zanim ten Michał z „PS” usiadł, to już prawie wychodził obrażony…

Charakter miał trudny, ale wolę kogoś, kto ma własne zdanie, a nie miernego, biernego, ale wiernego…

„Nie liż…my się po be..n..ach, bo to będzie początek naszego końca”, tak mawiał…

Takich też „charakternych” lubił piłkarzy. Wolał takiego, który zagra w karierze jeden mecz wybitny, niż takiego, który zagra sto meczów dobrych.

Tak jak śp. Kazimierz Górski wolał „pijanego Gorgonia od trzeźwego Ostafińskiego”. Teraz pewnie z Panem Kazimierzem ustawiają skład reprezentacji oldbojów – Orłów Górskiego. Kaziu Deyna w środku pola z kapitańską opaską.

Ale dość tych gorzkich żali, On na pewno by sobie tego nie życzył. Tak jak nie znosił, gdy ktoś używa słowa „pojedynek” w odniesieniu do wydarzeń boiskowych. Pojedynek to jest w szermierce, mawiał. Nie znosił ckliwej atmosfery i pochlebstw, wolał twórczą burzę mózgów.

Pytałem go o dobre rady dotyczące pisania, mówił zawsze: pisz jak czujesz, jak uważasz. Nigdy moich tekstów nie skracał, choć często się domagałem. Tego wspomnienia też pewnie by nie skrócił chociaż by się przydało.

Dzięki za to i za wszystko.

Mieliśmy tyle wspólnych planów, projektów… Bardzo mi Ciebie brakuje.

Maciej Słomiński

PS. Miał też nietypowe raczej poczucie humoru. Jak wtedy gdy mnie wkręcił, że na chrzest mojego syna Antka załatwi przyjazd… Antoniego Piechniczka, żeby go potrzymał. Łyknąłem jak młody pelikan.