Roman Korynt. Bokser, który został legendą futbolu

Z naszym bohaterem spotkaliśmy się w jego mieszkaniu, w samym centrum żółto-niebieskiej Gdyni. Wewnątrz dostrzegaliśmy jednak wyłącznie biało-zielone barwy. Tylko jednej osobie taka ekstrawagancja mogła ujść na sucho…

(lipiec 2012)

Roman Korynt: – Wiecie, coraz gorzej u mnie z pamięcią. Mam już swoje lata.

– Ale dobrze się pan trzyma! Pamiętamy, jak z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin wyprowadził pan na murawę jedenastki Lechii Gdańsk i Lecha Poznań. Można było odnieść wrażenie, że Roman Korynt za moment wznowi karierę…

– Uwierzycie, że nigdy ciężko nie chorowałem? Moje jedyne problemy zdrowotne wynikały z gry w piłkę. Raz tylko wymieniono mi staw biodrowy. Mimo upływających lat, prowadzę absolutnie sportowy tryb życia. Praktycznie codziennie jeżdżę na działkę. Wsiadam w autobus w centrum, wysiadam za miastem i maszeruję dwa kilometry w jedną stronę. Tam rozkładam sobie leżaczek, trochę poczytam gazetkę, pooddycham świeżym powietrzem i wracam. Dwa kilometry, autobus i jestem w domu. Nie wiem, co to jest alkohol. Nie mówiąc już o papierosach! „Mnie dym szkodzi na cerę” – mawiam.

– Zaraz, zaraz… Gdzieś, kiedyś przeczytaliśmy, że po pamiętnym zwycięstwie nad Związkiem Radzieckim w Chorzowie, obudził się pan dopiero w Gdyni. Oczywiście nic nie chcemy wypominać, bo okazja była wyborna…

– Ha! Akurat wtedy dwie albo trzy lampeczki wyjątkowo się wypiło, a że miałem słabą głowę, trochę się w niej zakręciło. To był taki mecz, jakiego całego Polska oczekiwała. Gdy wygraliśmy, wszyscy byli super zadowoleni – my, piłkarze, również. Szkoda, że coraz nas mniej tu. Powiem wam jedną rzecz: jeśli drużyna ma być dobra, to zawodnicy muszą być przede wszystkim dobrymi kolegami. To podstawa.

Październik 1958. Reprezentacja Polski na Okęciu, tuż po powrocie z Dublina, gdzie zremisowała mecz towarzyski z Irlandią 2:2.

– Mówił pan o sportowym trybie życia. Większość kolegów rzeczywiście dobrze się prowadziła, czy może jednak było podobnie, jak w przypadku kolejnych pokoleń? Różne legendy można usłyszeć…

– Mogę wam otwarcie powiedzieć, że po meczach chłopaki wsiadali w samochody i jechali do gospody. Mieli swoje stałe miejsca. „Romeczku, ciebie też zapraszamy!” – mówili, ale za każdym razem jakoś się wykręcałem. Rozumieli to i nigdy nie mieli pretensji. Ernest Pohl to był korba numer jeden, nie tylko na boisku…

– Wróćmy do legendarnego meczu w Chorzowie. Jak wspomina pan to spotkanie?

– To był mecz inny niż pozostałe. Można powiedzieć, że graliśmy nie tylko przeciwko piłkarzom, ale i przeciw systemowi. Ryk stu tysięcy kibiców sprawił, że przed Sowietami ugięły się nogi. Chociaż raz to oni się bali. Wyszedł nam ten mecz, zwłaszcza Gerardowi Cieślikowi. Ja utrzymywałem blok defensywny. Byłem wtedy w najwyższej życiowej formie. Po ostatnim gwizdku nie zeszliśmy do szatni. Kibice zanieśli nas na rękach. Kordony milicji nie chciały dopuścić do wtargnięcia fanów, ale nie było na nich siły. Mało tego! Razem się kąpaliśmy! My na golasa, kibice w garniturach. Milicja próbowała do tego nie dopuścić, pilnowała wejścia do łazienki, ale byli bezradni wobec szturmu. „Musimy mistrzom nóżki umyć!” – krzyczeli fani.

– Niektórzy bali się, że po tym zwycięstwie mogą zacząć się dziać z wami różne dziwne rzeczy…

– Na szczęście było spokojnie. Dostaliśmy nawet małą premię – oczywiście bez porównania z tymi, jakie piłkarze otrzymują teraz. Za to w klubach trochę pieniążków zarabialiśmy. Byłem zatrudniony na etacie jako elektryk, jak Wałęsa! Skończyłem szkołę elektryczną, ale nie miałem zbyt wielu okazji do wykazania się. Do pracy przychodziłem raz w miesiącu, podpisywałem listę i wracałem na trening albo do domu.

– Rozmawiamy w samym centrum Gdyni, tymczasem gdzie nie spojrzeć, widać biało-zielone barwy. Jak doszło do tego, że zdeklarowany lechista przez niemal całe życie mieszka w mieście Arki?

– Miałem przeprowadzić się do Gdańska, ale to nie ja decydowałem. Kiedy działacze Lechii oferowali mi, nazwijmy to, „kontrakt”, najbardziej zależało mi na mieszkaniu. Z uwagi, że był to akurat Budowlany Klub Sportowy, miał spore możliwości w tym temacie. Dostałem od Lechii pokoik w gdyńskim Orłowie. Po krótkim czasie trafił się przydział na mieszkanie w samym centrum, w którym mieszkam do dziś. Zostałem skazany na to miasto i nie ruszam się z niego, z wyjątkiem wyjazdów na działkę oczywiście.

– Pańska przygoda ze sportem rozpoczęła się od boksu. Co sprawiło, że zamiast w ringu skończył pan na murawie?

– Trzeba podziękować sędziom. W meczu o drużynowe mistrzostwo Polski, moim zdaniem, walkę wygrałem bezdyskusyjnie. Cieszyliśmy się już z trenerem, aż nagle usłyszeliśmy werdykt: „W stosunku głosów 2:1 pojedynek wygrał Rychtelski”.
Do dziś pamiętam to nazwisko. Złapaliśmy się za głowy, a sędziowie ani drgnęli. W szatni trener powiedział, że zrobiłem wszystko jak należy, że jestem numer jeden, ale ja już wiedziałem. „Od tego momentu nasza znajomość będzie co najwyżej prywatna. W ringu już się nie spotkamy” – powiedziałem. Trener zrobił wielkie gały, ale wytłumaczyłem mu, że mnie wyrolować można tylko raz.

Choć jak teraz sobie przypomnę, to w piłkarskiej karierze też zdarzały się oszustwa. Na przykład dwóch piłkarzy rywali jest na pozycji spalonej, dostają piłkę, strzelają gola, a sędziowie nic.

– Sądzi pan, że były to zwykłe pomyłki, czy już wtedy zdarzała się korupcja?

– Oczywiście, że się zdarzała. W przypadku sędziów bardzo często. Arbitrzy przyjeżdżali, a gospodarze wiedzieli już, jak o nich zadbać. Wyżywienie, zakwaterowanie, do tego koperta i mecz był załatwiony. Niejedno takie spotkanie przeżyłem, ale nic nie dało się zrobić. Nie wtrącałem się do tego, finansowo byłem niezależny. Całe szczęście, że wreszcie wzięli się za tych nieuczciwych panów.

– Nawiązując jeszcze do boksu. Podobno czasami potrafił pan szturchnąć rywala na boisku…

– Moje zdolności bokserskie nieraz się przydawały. Zdarzali się zawodnicy i drużyny grające szczególnie ostro. Zwłaszcza Gwardia Warszawa. Mówiło się o nich „Harpagony”. Grali stylem bardzo agresywnym, bojowym, ale mnie to pasowało. Byłem przyzwyczajony do starć i kontaktów, więc wszystkie mecze z nimi wygrywaliśmy. Tyle że sztuczek bokserskich było trzeba używać sprytnie, żeby sędziowie nie zauważyli.

– Raz ukryć się nie udało. Gdy sędzia chciał pana wyrzucić z boiska przy Traugutta, podobno usłyszał w odpowiedzi: „Jeszcze się taki nie narodził, co by Korynta wyrzucił przy tych kibicach”. Ile jest prawdy w tej historyjce?

– Ha! Tak było! Sędzia kilka razy zwracał mi uwagę, a ja dalej grałem ostro. Wreszcie zawołał mnie do siebie i okazało się, że to całkiem odważny gość. Po meczu prezes i trener byli załamani: „Panie Romanie, co pan zrobił?! Miesiąc, albo trzy będzie pan pauzować, nie daj Boże do końca sezonu!”. A ja byłem pewny że nic mi nie zaszkodzi. I faktycznie, za samo wyrzucenie z boiska dostawało się trzy tygodnie, a ja dostałem trzy miesiące w zawieszeniu i już w następnym meczu byłem na boisku. Koledzy nie mogli się nadziwić, tymczasem reprezentantów kraju traktowano po prostu trochę łagodniej.

– Jest pan legendą Lechii, jednak droga na Traugutta wiodła przez Lublin i Warszawę…

– Kiedy otrzymałem powołanie do wojska, miałem niespełna dwadzieścia lat. Grałem wtedy w trzecioligowej Gedanii, ale zdążyłem też wystąpić kilka razy w reprezentacji Pomorza. Sprawdzałem się w potyczkach z Warszawą albo ze Śląskiem. Czasami udało się nawet wygrać. Pomyślałem, że trzeba pójść dalej. Kiedy nadeszła chwila, by iść do wojska, uznałem, że to dobra szansa, żeby wypłynąć. Nie spodziewałem się, że wyląduję w CWKS-ie. Najpierw trafiłem do 1. Praskiego Pułku Piechoty. Byłem normalnym żołnierzem.

W międzyczasie słałem już liściki do Okręgowych Wojskowych Klubów Sportowych. Jako trzecioligowiec, o CWKS-ie nawet nie myślałem. W Lublinie potrzebowali stopera, więc zadeklarowałem, że nim jestem. Złożyłem przysięgę i następnego dnia dowiedziałem się, że czeka mnie podróż do Lublina. Dwa dni później byłem w jednostce. Myślałem, że będzie normalnie, jak w wojsku, a tu mundur kazali zamienić na dres i po prostu kopaliśmy piłkę. Grali wojskowi i cywile. W lidze mierzyliśmy się z Marymontem Warszawa i tam, na meczu w stolicy, wypatrzyli mnie ludzie z CWKS-u. Przyszedł pułkownik i kazał zostać. Do Lublina wróciłem tylko po rzeczy.

– Przy Łazienkowskiej była już chyba lepsza ekipa?

– Oczywiście! Trening to była dla mnie czysta przyjemność. Najbardziej zaprzyjaźniłem się z Andrzejem Szczepańskim (pod tym nazwiskiem występował w latach 1946-50 Edmund Zientara – przyp. PM i MS) – mój rocznik, grał w pomocy, urodzony warszawiak. Masę zawodników ściągnięto ze Śląska. Nie brakowało fantastycznych graczy.

– W Warszawie pan jednak nie został…

– Po zakończeniu służby, major podszedł z propozycją: „Chętnie byśmy widzieli cię tu na dłużej”. Na co ja: „Obywatelu kapitanie, odmeldowuje się! Tęsknię za morzem”.

W Lublinie, jako piłkarz, miałem kontakt z sekcją koszykówki, również żeńską. Tam wypatrzyłem moją przyszłą małżonkę. Ja chodziłem na jej mecze, ona na moje. Gdy odszedłem do Warszawy, pisaliśmy do siebie listy, a kiedy zakończyłem służbę, zaproponowałem, żeby udała się na Pomorze razem ze mną. Zgodziła się i w ten sposób zostaliśmy parą.

– Nie trafił pan bezpośrednio do Lechii…

– Po służbie wojskowej musiałem wrócić do macierzystego klubu, czyli Gedanii. Ale jako reprezentant Polski miałem absolutny zakaz gry w trzeciej lidze. Kadrowicz musiał grać minimum w drugiej lidze, żeby nie zaniżać poziomu. Występy w reprezentacji to honor, ale wiadomo, że wiązało się to także z odpowiednią gażą. Na Lechię mówili „Murarze” – raz, że był to BKS, dwa, że mieliśmy bardzo szczelną obronę. Trener Tadeusz Foryś przede wszystkim kazał zabezpieczać tyły. Z przodu grało maksymalnie dwóch lotnych zawodników. Wystarczyło, że zdobyliśmy bramkę i wtedy to już wszyscy się cofali. Pomocnicy nie mogli przekroczyć połowy boiska. Wiadomo, że nie było to widowiskowe, ale ludzie byli zadowoleni, bo wygrywaliśmy. Foryś był świetnym fachowcem, ale teoretykiem – nigdy nie występował jako piłkarz. Zawodnicy powinni mieć do trenera szacunek, a ja już na sam widok Forysia stawałem na baczność. Jak jeszcze zrobił odprawę, to na boisku dałbym się za niego pokroić.

– Na zdjęciu za panem widnieje Ferenc Puskas. Miał pan okazję grać przeciwko niemu. Jakie wspomnienia?

– Praktycznie same niemiłe, bo on i jego Węgrzy byli niepokonani. Jak już wyszli na boisko, to lali cały świat. Krótka piłka, kombinacja i „żegnamy, wracajcie do domu”. Nawiązywałem z Madziarami miłe rozmowy, jak to między kolegami-piłkarzami, próbowałem się im przeciwstawiać, ale nie udawało się. Z Puskasem szczególnie trudno było wygrać pojedynek główkowy.

– To była najlepsza drużyna przeciwko której pan grał?

– Zdecydowanie najlepsza. A z paroma zespołami się mierzyłem. W kadrze rozegrałem trzydzieści pięć spotkań. To nie za dużo, ale wystarczy, by mieć porównanie.

– Trzeba jednak zauważyć, że wówczas rozgrywano zdecydowanie mniej meczów międzynarodowych niż obecnie.

– Sześć meczów to było maksimum. Moją reprezentacyjną karierę zakończyłem szybko. Z orzełkiem na piersi występowałem w sumie tylko przez kilka lat. Choć może więcej krzyczałem, niż grałem? Ważne, że wychodziło to na korzyść reprezentacji. Na przełomie lat 50. i 60., mimo że byłem u szczytu kariery i zostałem nawet wybrany piłkarzem roku, to na kadrę już nie jeździłem. Było to spowodowane tym, że w pewnym momencie dałem do zrozumienia, że piłkarze w Polsce nie grają za darmo.

– Chodziło o grę w kadrze czy klubie?

– Ogólnie, że pobierałem pieniądze jako piłkarz. Oficjalnie byliśmy amatorami. Ażeby uchronić się przed wpadką, odsunięto mnie dyskretnie na boczny tor.

– Jak wypłynęła od pana ta niefortunna w skutkach informacja?

– Nie zrobiłem tego oficjalnie. Znajomi piłkarze wyjeżdżali z kraju, od czasu do czasu spotykaliśmy się, a po bankiecie wdawaliśmy w miłe rozmowy. Była wymiana adresów, no i co jakiś czas wysyłało się listy, a w tych listach różne rzeczy się pisało. Zdarzały się podchwytliwe pytania i w ten sposób pewnego razu opowiedziałem o zarobkach zawodników. „Życzliwy” kolega opublikował to w zachodnioniemieckiej prasie i tuż po tym wydarzeniu zostałem zdyskwalifikowany. Oczywiście nieoficjalnie. Miałem absolutny zakaz wyjazdów. Nawet gdy chciałem wyjechać po zakończeniu kariery, nie było takiej opcji. Po prostu nie odzyskałem paszportu.

– Nikt nie reagował? W końcu jeden z najlepszych piłkarzy w kraju nie grał w reprezentacji…

– Wiadomo jak było w tamtych czasach – nikt nie mógł się odezwać. Nikt do mnie nie przyszedł, nikt ze mną nie rozmawiał. Po prostu skończyło się. Zostałem uwięziony w Polsce Ludowej. Nie mogłem wyjechać nawet do NRD czy do Bułgarii. Na szczęście oprócz piłki miałem też inne pasje. Kupiłem motorówkę, wypływałem na cały dzień i łowiłem. Kochałem rock and rolla. Nogi zawsze chodziły mi same do tej muzyki. Uwielbiałem tańczyć! Kolekcjonowałem też płyty – na przykład Elvisa Presleya miałem wszystkie. Na pewno nie wiecie, że grałem na akordeonie. Jak była jakaś zabawa, towarzystwo prosiło, żebym coś im zagrał. Zawsze się zgadzałem, przez co rodził się dylemat: grać, tańczyć czy może śpiewać? Najchętniej robiłbym to wszystko naraz. Byłem żywym dowodem, że można świetnie się bawić bez kropli alkoholu.

– Można powiedzieć, że posiada pan grecki temperament. Ale to nie jedyne powiązania z tym krajem, prawda?

– Zgadza się. Pradziadkowie pochodzili z Grecji, więc od urodzenia moje nazwisko pisało się „Korinth”. Ile miałem przez to kłopotów, gdy rozpocząłem grę w piłkę! Praktycznie zawsze musiałem bawić się w literowanie. W końcu uznałem, że mam tego dość. Postanowiłem spolszczyć pisownię. Załatwiłem potrzebne dokumenty i od tamtego czasu jestem po prostu Korynt.

– Wiele pana marzeń zdążyło się spełnić. O czym marzy pan teraz?

– Wiecie o czym? Chciałbym bardzo, żeby z mojej rodziny wyrósł jeszcze jakiś piłkarz. Będzie o to ciężko, bo mam same wnuczki. Jest jednak jedna szansa – ponad sześć lat temu przyszedł na świat mój prawnuczek. Ma na imię Eryk, na cześć Erica Cantony. Oczywiście dostał już od dziadka piłkę i pierwsze kroki na boisku stawia. Mimo młodego wieku, bardzo interesuje się futbolem. Dobrze się trzymam, więc może uda mi się przekonać na własne oczy, czy wyrośnie z niego dobry zawodnik. Zawsze stawiałem sobie cele: dożyć do sześćdziesiątki, siedemdziesiątki, osiemdziesiątki… Teraz liczę, że dociągnę do tej setki. W końcu to jeszcze tylko siedemnaście lat. Da się zrobić, prawda?

– Jednego, całkiem niezłego zawodnika, udało się już panu wychować. Pana syn, Tomasz, to – żeby było zabawnie – legenda Arki Gdynia…

– Nigdy nie zmuszałem Tomka, by został piłkarzem. Tak po prostu potoczyło się jego życie. Zrobił fajną karierę – co prawda tylko raz zagrał w pierwszej reprezentacji, ale w barwach Arki radził sobie świetnie. Mogłem wykorzystywać znajomości, promować syna, ale nigdy tego nie zrobiłem. Chciałem, żeby na wszystko samodzielnie zapracował.

Rozmawiali Paweł Marszałkowski i Maciej Słomiński