Stadion na Lansdowne Road w Dublinie

To tu piłkarze Nawałki jutro zmierzą się z Irlandią. A ja tam byłem i Guinnessa wypiłem cztery lata temu na finale Ligi Europy: 18 maja 2011 r. Porto pokonało Bragę 1:0 dzięki trafieniu Radamela Falcao.

Z rodziną podobno najlepiej wychodzi się na zdjęciu. Często się nie rozumiemy, ale żyć bez niej trudno. Dlatego gdy głowa familii ogłasza rodzinny zlot, rzucamy wszystko i lecimy. Okazją był finał Europa League, a miejscem – Dublin. Nie chodzi rzecz jasna o moją kochaną żonę i dzieci, a rodzinę UEFA, której wszyscy jesteśmy członkami. Na marginesie: jeśli Michel Platini jest jej głową, to kim jest Zbigniew Boniek? Szyją, tułowiem czy jeszcze czym innym?

Cork City
Finałowa wycieczka zaczęła się od wtorkowego lotu do Cork. Mam tam kolegę, który średnio lubi futbol, ale lubi mieć przy sobie bilety na różne ważne wydarzenia. Poza tym ten kolega jakoś nie może wrócić do naszej ojczyzny, dlatego chciał się dowiedzieć, co słychać w Starym Kraju.

O piłce za bardzo nie gadaliśmy, bo Cork City, mimo że jest dwukrotnym mistrzem Irlandii, popadł w kłopoty finansowe i został rozwiązany. Wówczas, jedynie dzięki pomocy kibiców, zmartwychwstał i grał w II lidze. W tej części zielonej wyspy bardziej popularne są sporty gaelickie – jak hurling, czyli taki jakby hokej na trawie, ale grają drewnianymi łyżkami.

Trzeba jednak przyznać, że miejscowi piłkarze koszulki miewali fajne.

1

Prawda, że smakowite? Prawda, ale potem gardło boli. Starość nie radość.

Finał na peryferiach
W środowy poranek – dość wesoły autobus do Dublina. A propos lokalizacji: jakoś nie doszły mnie głosy oburzenia portugalskiej prasy, żeby w związku z obsadą finału zmienić ją na mniej peryferyjną. Pamiętamy gorzkie żale angielskich pismaków w 2008 r., gdy Chelsea i Manchester United musiały jechać do Moskwy, aby rozegrać finał Ligi Mistrzów.

Gdy dotarłem do irlandzkiej stolicy, od razu rzuciła się w oczy ogromna ilość policji, która z gaelicka nazywa się Garda. Policjanci raczej sporzy; wyglądali, jakby na co dzień przerzucali konie przez przeszkody na parkurze.

Początkowo myślałem, że to ówczesny premier Irlandii nr 2 dał cynk premierowi Irlandii prawdziwej, że na meczu zjawią się kibole, którzy będą palić, niszczyć i mordować. Ale nie, lekki chaos logistyczny to zasługa przyjazdu Królowej Zjednoczonego Królestwa Wielkiej Brytanii i Irlandii Północnej.

Niektórzy Irlandczycy demonstrowali niechęć do dostojnego gościa, ale Monarchia to jedno, a angielski futbol to drugie. Gdyby do finału dotarł Manchester City czy przede wszystkim Liverpool, w Dublinie byłby tłok jak przy Marszałkowskiej w południe. A tak, atmosferę piłkarskiego święta było czuć jedynie chwilami, mimo że był to pierwszy finał europejskiego pucharu rozgrywany na irlandzkiej ziemi.

Czechosłowacja w Dublinie
Szybkim krokiem pokonałem policyjne zasieki, aby zdążyć na wyznaczone miejsce zbiórki. Po drodze zabytkowy Burger King na głównej ulicy Dublina O’Connell Street. To ponoć tu sam James Joyce pisał fragmenty „Ulissesa”.

1

Wreszcie jest punkt zborny. Knajpa o chwytliwej nazwie „Czech Inn”, gdzie zamawiam sporą porcję knedlików i wracam do czasów dzieciństwa i kolonii w Czechosłowacji. Tego państwa już nie ma, ale knedle są, i to w Irlandii.

1

Przy kolejnych kuflach Staropramena zapada decyzja, że dopingować będziemy Bragę. Czeska hospoda, Praga i Braga. Ten rym zdecydował.

Przy okazji u kelnera z Koszyc konsultujemy prawdziwość informacji, że Vladimír Weiss będzie trenerem Legii, a Ján Mucha wróci na ulicę Łazienkowską. Jak widać, wszystko spełniło się co do joty.

Stadion
Wreszcie Aviva Stadium, czyli arena finału. Kiedyś tu był stadion Lansdowne Road, na którym Polacy ugrali bezbramkowy remis w święto pracy 1991. Z tego, co pamiętam, była wówczas tylko transmisja radiowa. Z Eire mniej graliśmy w Irlandii, a więcej w Polsce w latach 60. i 70., bo jak wieść gminna niosła, irlandzkim działaczom bardzo podobała się damska obsługa w polskich hotelach. Zresztą, komu się nie podoba?

Na stadionie, mogącym pomieścić 51 tysięcy, zjawiło się 45 391 kibiców. Myślałem, że będzie gorzej. „Celtycki Tygrys” schował pazury i ledwie dychał, a Portugalia była obecna w wiadomościach jedynie dzięki kryzysowi finansowemu. Oba państwa chciały wkrótce powiedzieć „obrigado” wspólnej walucie europejskiej, dziś to brzmi raczej „spasiba”.

Kibice obu finalistów znani są z zażyłej przyjaźni. Więcej było kibiców FC Porto, ale mnóstwo fanów pojawiło się w łączonych szalikach obu klubów. Jak zdołaliśmy się dowiedzieć, gdyby w Dublinie zjawili się zwolennicy Vitórii z Guimarães, to by dopiero była jatka.

1

Stadion robił wrażenie; poza trybuną za jedną z bramek, która w przeciwieństwie do innych, trzypoziomowych, miała tylko jakieś dziesięć rzędów krzesełek. Ponoć dlatego, że gdyby trybuna północna była wyższa, pokryłaby cieniem całą dzielnicę znajdującą się za nią.

Mecz
Bitym faworytem finału był FC Porto, sklasyfikowany przez IFFHS (Światową Federację Piłkarskich Historyków i Statystyków) na trzecim miejscu na świecie, jedynie za Barceloną i Realem Madryt.

W Lidze Portugalskiej piłkarze „Smoków” zakończyli tamten sezon 2010/11 bez porażki (27 wygranych i 3 remisy), wyrównując rekord Benfiki z sezonu 1972/73, gdy lizbońskie „Orły” grały pod opieką angielskiego szkoleniowca Jimmy’ego Hagana.

„A Bola” trochę się nawet zapędziła, stawiając kolumbijskiego napastnika Radamela Falcao (co u niego?) w jednym szeregu z Gerdem Müllerem, Romário i… Eusébio. Coś w tym jest, bo właśnie Falcao zdobył gola na wagę triumfu w Lidze Europy.

W Porto mieliśmy i mamy trochę polskich akcentów. Przede wszystkim bramkarze: zdobywca Pucharu Klubowych Mistrzów Europy – Józef Młynarczyk czy później Andrzej Woźniak. Z trybun dubliński finał obserwował Paweł Kieszek, który zresztą bronił swego czasu w Bradze. Pamiętam jak kiedyś Kieszek opowiadał o fenomenie Heltona, pierwszego bramkarza „Smoków”. Według Pawła ten ma już swoje lata (hola hola, jest w moim wieku!) i w związku ze słabym stanem zdrowia w ogóle nie trenuje, tylko gra mecze. Ale i tak jest nie do wyjęcia.

Nie można powiedzieć, że finałowa rozgrywka to był klasyk, niewiele było „joga bonita”. Choćby finał Ligi Europy w Hamburgu sprzed roku (Atlético Madryt – Fulham 2:1 po dogrywce) był znacznie ciekawszy. Punktem spójnym były wzięte z kosmosu ceny stadionowych przekąsek. Mini hot dog kosztował 5 euro. Koń by się uśmiał.

A propos koni: tak jak rok temu, tak teraz furorę zrobiły kabanosy, których częstowałem kibiców siedzących obok mnie. Z innych atrakcji gastronomicznych: widziałem replikę pucharu dla zdobywców Ligi Europy, zrobioną z… sera.

A po meczu poszliśmy posłuchać portugalskiej muzyki fado. Nawet nie tańczyć, bo tego tańczyć się nie da, ale siedzieć smutnym jak pies, już tak. Szczególnie po całodniowym piciu piwa za sześć euro fado wydaje się idealną muzyką.

Maciej Słomiński