Szczypta prawdy o piłce w książce nie całkiem o piłce

Dla zwykłej odskoczni sięgnąłem po nią.

Jest ze Skandynawii, a dokładnie z Norwegii. Zakwalifikowałbym tę pozycję do komedii kryminalnej, o ile można tak powiedzieć…

Napisał ją niejaki Lars Lenth. Bezwzględny czarny humor, to czasami lubię.

Starszy wędkarz Trond Bast, który rybę złowi od święta, ma branie. Liczy na okazałą sztukę. Na wędce wyciąga jednak ludzkie ucho. Sprawę bada miejscowa policja, jak również Leo Vangen – pracownik kancelarii adwokackiej.

W pobliżu miejsca makabrycznego znaleziska toczy się także spór deweloperów z ludźmi, którzy w swoim czasie zainwestowali pieniądze na terenach, gdzie niegdyś było lotnisko, a na których od lat trwają przymiarki do wybudowania całego szeregu apartamentowców, biurowców i nie tylko. Jeden wielki plac budowy, na którym nie brakuje robotników z innych krajów Europy, a konkretnie z części środkowo-wschodniej.

Akcja książki osadzona jest głównie w Bærum, a stamtąd właściwie jest Stabæk IF; klub, któremu przynajmniej dwóch wymienionych bohaterów kibicuje. Ma jak dotąd jedno mistrzostwo kraju na swoim koncie, zdobyte w 2008 roku, ale to wzmianka na marginesie – ode mnie.

W tym miejscu pojawia się smaczek, który mnie osobiście spodobał się. Własnymi słowami jednak zacznę. Niejednokrotnie zastanawiamy się, z jakich pobudek kibicuje się nie jakiemuś gigantowi z gablotą wypchaną trofeami, a właśnie komuś bardziej skromnemu. Świetnie wyjaśni to pewien fragment z owej książki „Norweski pacjent”; Wydawnictwo Literackie, strona numer 90; który pozwolę sobie poniżej zamieścić:

„Leo wiedział, że dla Willy’ego tak naprawdę liczy się tylko Arsenal, ale mimo to syn stawiał się na każdy mecz Stabæku. W niedzielę, dwa tygodnie temu, spytał ojca, dlaczego interesuje się wyłącznie norweskim futbolem, zdecydowanie gorszym od angielskiego, hiszpańskiego i niemieckiego. Leo odpowiedział, że właśnie dlatego lubi oglądać norweską piłkę: bo jest przeciętna i ludzka. Jest w niej coś skromnego, rodzimego i sympatycznego, a piłkarze nie są supermenami. Oglądanie norweskiego futbolu, a Stabæku w szczególności, daje radość z tego, co bliskie…”.

Jeśli mam to skomentować, czuję tutaj pokrewieństwo. Sam nierzadko szukam tematów niszowych, zajrzę tu i tam, sprawdzę to i to. Sięgam głębiej, bo ileż można napawać się piłką z samego szczytu.

Wypatruję rzeczy, które potrafią wciągnąć. Nie trzeba daleko szukać: w ostatni weekend, w sobotę, był mecz 1. FC Lokomotive Leipzig – Viktoria Berlin (0:0) w lidze regionalnej. Oba kluby utytułowane… chociaż to już zamierzchła przeszłość. 3,5 tysiąca widzów. Na ławce gospodarzy trener Wolfgang Wolf. Ten sam, który przed laty prowadził w VfL Wolfsburg Polaków. Zostawmy jednak Niemcy – to trochę inny temat – i powróćmy na koniec do książki.

Nie będę przekonywał, że „Norweski pacjent” nie ma w sobie słabszych stron. Te się pojawiają. Choćby lekko irytujące lokowanie produktów. Na przykład: ten i ten przygotowuje sobie kawę w ekspresie tej i tej firmy. To jest zresztą nagminne w książkach skandynawskich. Chociaż akurat nie jestem do końca pewien, że każdorazowo autor otrzymuje za te niepotrzebne szczegóły jakąś bonifikatę…

Skandynawowie to ludzie mający swoją specyfikę, swoje dziwactwa, i już. Albo bierze się to z pełnym inwentarzem, albo odstawia się na bok. Mnie potrafią często rozbawić swoim oryginalnym humorem, swoimi fanaberiami. Poruszyć zaś lękami, chwilami słabości. Poza tym autorzy z tych krajów potrafią jak mało kto przybliżyć wydarzenia, nakreślić szeroką perspektywę, przedstawić różne punkty widzenia, poszczególne motywacje kierujące ludźmi.

Z tym większą ciekawością, ale może nie od razu, sięgnę pewnie po kolejną książkę Lentha: „Mężczyźni, którzy nienawidzą wilków”…

Paweł Król