Wędrówka ze Ślimakiem. Budapeszt po raz drugi

Dwa razy o tym samym. Pewnie lepiej byłoby raz, lecz dobrze.

W Budapeszcie trafiliśmy na czterech sobowtórów: Franka Zappy, Predraga Mijatovicia, Bruce’a Willisa i Jeana Reno. Najlepiej prezentował się ten, który już niestety nie żyje. Nie zrobiłem zdjęcia, niech będzie piosenka szydząca z hipisów (kibole nienawidzą „brudasów”).

Na Węgrzech też zbliżają się wybory. Gdzie się człowiek nie obróci, plakat z jakimś wkładem do garnituru.

Jako fan Złotej jedenastki ucieszyłem się, że mieszkamy niedaleko stadionu im. Nandora Hidegkutiego. Trochę byliśmy zdziwieni, gdy nawigacja zaprowadziła nas na jakieś osiedle i pokazała, że jesteśmy na miejscu. Okazało się, że parę metrów dalej znajduje się stadion klubu grającego w Nemzeti Bajnokság III (jak nazwa wskazuje, to węgierska III liga) – Előre SC (Budapesti Közlekedési Vállalat Előre Sport Club). Drużyna ze Sport utcai stadium zajmuje obecnie miejsce w strefie spadkowej.

Stadion bardzo fajny.

A zaraz obok… Hidegkuti Nándor Stadion, którego szukaliśmy – gra na nim MTK Budapest – i na który niestety nie można było wejść. Gdy pierwszy raz czytałem o Złotej jedenastce i dziwiłem się co to za nazwiska mają ci Węgrzy, chyba Hidegkuti wydało mi się najdziwniejsze.

(Zawsze gdy wspominam Aranycsapat, żałuję, że potraciłem „Piłki Nożne” z felietonami śp. Antoniego Piontka, m.in. ten, w którym pisał o tym, gdy jako dziecko zobaczył tytuł „Wolej Kocsisa” i zastanawiał się, czemu akurat tego piłkarza każą mu woleć).

Niestety, nie udało nam się zobaczyć żadnego meczu na żywo. Jedynie w niezbyt ciekawej knajpie drugą połowę towarzyskiego, wyjazdowego spotkania Madziarów z Czarnogórą (1:2).

W Central Market Hall widzieliśmy psa z niesamowitymi uszami.

Jako zwolennik prawa do wyrażania każdych, choćby najgłupszych, poglądów sprawdziłem, czy w tej wielkiej hali targowej można wciąż kupić gadżety z – jak to ujął Marek Hłasko – „bandytami, przed którymi nie ma gdzie uciec”, gdy Władysław Broniewski zapytał go o Stalina. Można.

Budapeszt niezmiennie zachwyca pomnikami. U nas często pomnik jest synonimem kiczu, tam nie trafiliśmy na żaden badziew. Czy to jakiś węgierski bohater wielkości słonia, czy Columbo – jest gust i smak.

(Pomnik bohatera granego przez Petera Falka stoi przy ulicy Miksy Falka, więc gdy pisałem poprzednio o Budapeszcie, stwierdziłem, że to właśnie pomnik węgierskiego polityka. Jakim cudem nie rozpoznałem słynnego serialowego detektywa, nie mam pojęcia. Zbieżność nazwisk nieprzypadkowa [mówi się o węgierskich korzeniach amerykańskiego aktora]. Pomnik Petera Falka w tym miejscu to pewnie oznaka madziarskiego poczucia humoru, na które okazałem się zbyt tępy).

Stolica Węgier powala architekturą – mógłbym to pisać codziennie. I sakralną, i nie. Naprawdę, te ich ogromne kamienice to jest coś niesamowitego.

Piękny jest cmentarz Kerepesi, o czym zresztą pisałem też poprzednio. Jeden z grobów ma akcent piłkarski, ale nie mam pojęcia, kim był zmarły.

Niedaleko Kerepesi znajduje się również cmentarz żydowski. Mężczyzna, żeby móc wejść na jego teren, musi założyć jarmułkę, kobieta – okryć się chustą. Koty – jak to koty: żadnych zasad.

Mówiąc poważnie, cmentarz robi przygnębiające wrażenie.

Oba znajdują się w mało ciekawym miejscu. Widok gościa, który zasnął na torach i budzącego go lokalsa z dwoma zębami – mieliby co fotografować Japończycy, gdyby akurat nie tłoczyli się przy Moście Łańcuchowym.

Są w Budapeszcie akcenty polskie. Na przykład, gdy wracaliśmy ze Wzgórza Gellerta, trafiliśmy na ślad kibiców Piasta Gliwice. Według wlepki przyklejonej przez jednego z nich to górnośląskie miasto stanowi „strefę wolną od LGBT”. Żeby tylko nie dowiedzieli się, jak skomplikowane bywa życie seksualne ślimaków…

Gdy jechaliśmy do Budapesztu, mieliśmy okazję słuchać niemal bez przerwy tokującej pracownicy uniwersyteckiej, jednej z tych osób, która na pytanie o godzinę, streści ci historię produkcji zegarów – od pierwszego modelu do tych, które Japończycy planują na rok 2056. Trzeba przyznać, że pani płynnie potrafiła przejść od tego, że jej syn ugotował na obiad spaghetti do apokryfów z życiu Jezusa Chrystusa. Wolałbym zostać zaatakowany przez turula niż jeszcze raz jej słuchać.

Gdy byłem młodszy, pierwsze pojawienie się w nowym mieście (lub ponowne w rzadko odwiedzanym), wywoływało we mnie trudną do opisania emocję. Dziś już jej nie odczuwam, choć wydaje mi się, że mogłaby wrócić, gdybym wylądował w jakimś mniejszym mieście.

Tak czy siak do miasta Ferenca Puskása na pewno wrócę. Wezmę tylko wygodniejsze buty.

Marcin Wandzel