Wtorkowy mecz. West Ham United – Everton 2:2, rzuty karne: 9:8

Byłem jak prezes Ryszard Ochódzki. Czasu mało, Londyn duży, a misja do wykonania ryzykowna…

Sympatyczny działacz miał w stolicy Zjednoczonego Królestwa podjąć pieniądze, w plecaku mając kamień z Jeleniej Góry i kiełbasę; moja misja była o wiele bardziej ryzykowna, mimo że miałem kabanosy. Za zadanie miałem odwiedzić legendarny Upton Park we wschodnim Londynie.

Ale po kolei. Otóż ślepy los skojarzył w FA Cup Everton (z którym sympatyzuję) z West Ham United. Któregoś wieczoru oglądałem na kompie mecz „The Toffees” z „Młotami”: jak zwykle ostatnio podopiecznym Roberto Martineza szło kiepsko, WHU prowadził prawie do samego końca. Ale miałem dziwne przeczucie, że gospodarze wyrównają i będzie powtórka. Wielkie umysły tak mają, że widzą przyszłość. Wreszcie tak się stało: myślami skierowałem piłkę do siatki; po strzale Romelu Lukaku została zarządzona powtórka. Wiedziony dziwnym wewnętrznym przekonaniem, wiedziałem, co mam robić. Zrobić wszystko, żeby być na rewanżu. Głos się jeszcze wzmógł, gdy zobaczyłem, że z Gdańska do stolicy Królestwa i z powrotem, mogę dotrzeć za niecałe 200 zł!

Byłem na stadionie „Młotów” kilkukrotnie. Kiedyś nawet znajomi mieszkali w pobliżu, ale nigdy nie dane mi było zobaczyć meczu na tym obiekcie, który za nieco ponad rok przejdzie do historii – po sezonie 2015/16 West Ham przeniesie się na Stadion Olimpijski w Stratford – czas więc naglił. Puchar Anglii zdawał się być idealną okazją, by odhaczyć ten obiekt na liście wizytowanych. Dodatkową motywacją był fakt, że jeszcze nigdy nie widziałem piłkarskiego meczu o stawkę w styczniu. Raz kiedyś odwołano spotkanie, na które się wybierałem (Fulham – Portsmouth), a raz odwołano lot (Nottingham Forest – Portsmouth). Chwilę walczyłem ze sobą (i z żoną), po czym ostatecznie zdecydowałem, że w życiu piękne są tylko chwile, a cóż może być piękniejszego od meczu najstarszych rozgrywek świata w ojczyźnie futbolu w styczniowy wieczór?

Poranny lot do Luton. Była kiedyś taka drużyna w angielskiej ekstraklasie, gdy ta nie nazywała się jeszcze Premier League. Klepała biedę, grała przeważnie w końcówce, była znana głównie z plastikowej nawierzchni i tego, że ich stadion został pewnego razu zrównany z ziemią podczas najazdu barbarzyńców z Millwall. Ale to było w latach 80. Dziś miejscowy klub znany jest również z bliskości lotniska, dlatego gra w koszulkach z adekwatną reklamą. Jest też fajny blog nawiązujący do tego klubu – lutuj.net.

luton

Wreszcie stolica. Po odbyciu koniecznych spotkań biznesowych (rozmowa o pracę w barze sałatkowym, przekazanie dwóch wagonów fajek znajomej) wybrałem się na wschód; tam musiała być jakaś cywilizacja. Czerwoną linią metra i wysiadka na stacji Leyton; tu swe mecze rozgrywa aktualnie trzecioligowy (League One) Leyton Orient.

orient

Orient – dlatego, że w tym miejscu miała siedzibę firma, która importowała herbatę ze wschodu wieki całe temu. Jeśli David Beckham zdecydowałby się grać dla klubu leżącego najbliżej swego miejsca urodzenia, to grałby właśnie w Orient. Leyton Orient to, można rzec, młodsi bracia West Hamu. Ich mecze średnio przyciągają około pięć tysięcy widzów na całkiem przyjemny stadion przy Brisbane Road. Ostatnio Orient przegrał 0:1 u siebie z Fleetwood Town i zajmuje 20. miejsce na trzecim froncie, tuż nad strefą spadkową. Gdy West Ham gra na wyjeździe, kibiców jest trochę więcej. Największym sukcesem klubu było spędzenie jednego sezonu (1962/63) w ówcześnie najwyższej klasie rozgrywkowej. Poza tym Orient tuła się po niższych ligach, większość czasu spędzając w trzeciej i czwartej lidze. Najsłynniejszym graczem w historii klubu był chyba Laurie Cunningham, pierwszy czarnoskóry reprezentant Anglii, później gracz m.in. Realu Madryt. Jak niesie wieść gminna, Laurie często spóźniał się na treningi z powodu rozrywkowego trybu życia. Kary te finansował biorąc udział w… konkursach tanecznych, które często wygrywał.

2

Zaraz potem skoczyłem kawalątek dalej – do rzeczonego Statford, gdzie mieści się stadion będący główną areną Igrzysk Olimpijskich roku 2012. Cała okolica i zmiana jaka tu się dokonała robi ogromne wrażenie, jako że pamiętam, jak to miejsce wyglądało 15 lat temu. Całość (bo obok stadionu jest jeszcze m.in. gigantyczne centrum handlowe będące miejscem spotkań azjatyckiej młodzieży) kosztowała około dwóch miliardów funtów.

2 bllion

Niestety żadnych fajnych zdjęć stadionu nie zrobiłem, gdyż aktualnie znajduje się on w fazie przebudowy. A to wszystko po to, by po zakończeniu sezonu 2015/16, na stałe przyjąć gospodarzy z West Ham United. Już teraz sprzedawane są bilety na mecze, które będą tu rozgrywane za jakieś 19 miesięcy. Też mi chcieli wcisnąć, ale wyłgałem się, że nie mam drobnych.

rezerwacja

I tak oto nasza opowieść zmierza do konkluzji. Parę przystanków metrem z powrotem i jesteśmy na stacji Upton Park – najbliższej siedzibie West Ham United. Ze stacji na stadion prowadzi ulica Green Street uwieczniona w filmie Pt. „Green Street Hooligans”. W obrazie tym główną rolę zagrał amerykański aktor, który wcześniej występował w roli Hobbita Frodo w adaptacji „Władcy Pierścieni” Tolkiena. Dlatego film o chuliganach został odebrany raczej jako komedia. O wiele lepsze (moim zdaniem) filmy o wschodniej części miasta kręci były mąż Madonny, Guy Ritchie.

Na pewno za to nie było do śmiechu kibicom przyjezdnym, którzy przyjeżdżali na mecz z West Hamem w latach 80. i wcześniej. Wtedy kibice ze wschodniego Londynu mieli chyba najgroźniejszą bandę w kraju. O grupie I.C.F. (Inter City Firm – bo starali się korzystać tylko z pociągów Inter City) powstały filmy dokumentalne (nawet szacowna BBC pochyliła się nad tematem), fabularne, wyszły liczne opracowania naukowe i książki. Między innymi poniższa: „Gratulacje. Właśnie spotkałeś I.C.F.”. Prawda, że przyjemniaczki?

3

W pewnym momencie Cass Pennant (to ten czarny pan z tyłu) czy Bill Gardner (to ten z przodu) byli bardziej znani niż piłkarze „Młotów”.

Gdy nie ma meczu, Green Street wygląda, jakby znajdowała się w Karaczi albo innym azjatyckim mieście. Dominują turbany i dywany. Jednak we wtorek, gdy West Ham (Łes Em – jakby powiedział Danny Dyer) grał z Evertonem, sprzedawcy dywanów jakby zapadali się pod ziemię. Może gdzieś odlatują?

4

Myślałem, że wówczas Green Street zapełnia się łysymi grubasami w kurtkach do pasa. Myliłem się: WHU ma kibiców jak każdy inny klub. Grubasy też, oczywiście, były, ale również dzieciaki, profesorowie, starsze i młodsze panie, czarni, żółci i biali. Każdy inny. Za to każdy twierdził, że to nie Anglia zdobyła Puchar Świata w lipcową sobotę roku 1966, a właśnie „Młoty”. Przecież trzy bramki w finale z RFN zdobył Geoff Hurst, a jedną dołożył Martin Peters – wówczas piłkarze West Hamu. Dlatego kibice ze wschodniego Londynu twierdzą, że należy im się Stadion Olimpijski w Stratford. To wywołało na Wyspach spore kontrowersje, bo tam jednak każdy klub buduje obiekt dla siebie, a nie dostaje od państwa czy miasta.

Niestety padł mi telefon, dlatego ostatnie zdjęcie, jakie zdołałem zrobić, to najlepsza jedenastka w historii „Młotów”.

west ham 11

W meczowym programie zdołałem wyczytać, że West Ham z Evertonem grał na zakończenie sezonu 1985/86. Wówczas londyńczycy rywalizowali o mistrzowski tytuł z dwoma ekipami z Liverpoolu. „The Reds” grali na Stamford Bridge i gdyby nie zdołali wygrać, poniedziałkowe spotkanie na Upton Park decydowałoby o tytule. Jednak Chelsea nie przeszkodziła Liverpoolowi, który wygrał i mógł cieszyć się z mistrzostwa. Everton był ostatecznie drugi, a West Ham trzeci.

Wreszcie mecz. Na początek obowiązkowy hymn „The Hammers”, czyli „I’m forever blowing bubbles”. Co można tłumaczyć jako „Puszczam bańki mydlane”. Myślałem, że to kibice puszczają te bańki, a to jednak wielki Murzyn ochroniarz. Tu macie nuty, gdyby ktoś chciał.

5

Samo spotkanie było wisienką na torcie tego krótkiego wyjazdu. Podopiecznym Roberto Martíneza średnio idzie w tym sezonie, ale tym razem dali z siebie wszystko. Piłkarze obu drużyn grali w typowy angielski sposób: piłka jak najszybciej do boku i w pole karne, gdzie Andy Carroll, a z drugiej strony Romelu Lukaku starali się wbić piłkę do siatki. Patrzyłem ostatnio, jak grają pięciolatki: możliwe było dosłownie wszystko, włącznie z wbiciem gola samobójczego spod bramki rywala, ale oglądało się to świetnie. Na Upton Park poziom nie był topowy, ale po raz kolejny okazało się, że duże emocje mogą być bez względu na to, kto biega po boisku. Stopniowo pierwsze skrzypce na boisku zaczął grać hiszpański bramkarz przyjezdnych, Joel Robles, którego i tak wszyscy tytułowali „Joel”, zgodnie z napisem na koszulce. W pierwszej połowie wyglądało to, jakby ekipa gości wzięła go na pokład gdzieś po drodze: poruszał się jak kaczka, podawał niecelnie, nerwowo podskakiwał, coś do siebie mówił, a przy dośrodkowaniach zamykał oczy, zresztą to samo w tym czasie robili kibice Evertonu. W drugiej połowie Joel się ogarnął, imponował efektownymi paradami, a my zostaliśmy wsadzeni na prawdziwą huśtawkę.

Na początku drugiej części gospodarze zdobyli prowadzenie i zaraz potem z boiska wyleciał skrzydłowy Evertonu, Aiden McGeady. Wtedy na dobre zaczął się mecz. Na boisku, w miejsce Rossa Barkleya, pojawił się Belg Kevin Mirallas i rozkręcił ofensywę „The Toffees”. Belg, gdy wydawało się, że jest po herbacie, pięknym strzałem z rzutu wolnego wyrównał. A najlepsze było to, że im dalej w las, piłkarze biegali szybciej i więcej. Na początku dogrywki Mirallas „pokręcił” obrońców gospodarzy i wystawił Lukaku na „pustaka”. Szał radości, a gospodarze wydawali się zrezygnowani. W ich szeregach zaczęły się przepychanki i nie chodzi o kibiców. Mark Noble miał pretensje do Jamesa Tomkinsa i dopiero Kevin Nolan rozdzielił dwa „młoty”. Byłaby rzeźnia. Ich menedżer Sam Allardyce zagrał va banque: za stopera Jamesa Collinsa wprowadzając napastnika Carltona Cole’a. I ten w pierwszym kontakcie z piłką wyrównał. Rzuty karne! Wydawało się, że Everton wyjdzie zwycięsko, mając w składzie nieobliczalnego i nieskoordynowanego Roblesa, ale drużyny szły łeb w łeb; ostatecznie musieli strzelać bramkarze. Robles trafił w poprzeczkę, a Adrián do siatki i tak oto West Ham przeszedł do następnej rundy. Brawa dla obu drużyn. A ja cudem zdążyłem do domu, tak długo to wszystko trwało.

6

I jeszcze na koniec rejs autobusem z Victoria Station na lotnisko Luton i możliwość posłuchania naszych rodaków, którzy wybrali emigrację. Jak ta niewiasta, która widząc „Ahli Bank” i obok jakieś krzaczki, stwierdziła: – Kurwa, popatrz, jebani Azerbejdżanczycy postawili tu swój bank…

Maciej Słomiński